życie z dala od miast. Nie pytaj dlaczego, zapytaj dlaczego nie”
Poczuliśmy wolność
przez te 7 dni. Wolność wspaniałą, dziką i niepowtarzalną. Dla nas to życie
prawdziwe. Takie, które mogłoby trwać nieskończenie długo, pełne
nierzeczywistych, nieprzystających do codzienności zdarzeń.
Poczuliśmy się jak
pionierzy zasiedlający nowy kawałek ziemi. Zaczynaliśmy od zera. Zbudowaliśmy
szałas i posłania. Codziennie dbaliśmy o wystarczającą ilość opału do ogrzania
szałasu i gotowania. Jedliśmy dzikie rośliny w postaci zup i sałatek. Nie
odmawialiśmy sobie leśnych przysmaków jak herbatka z malinowych pędów gotowana na
oskole. Słodka, intensywnie malinowa i zdrowa. Rozgrzewała nas dostarczając
naturalnych antybiotyków. Malownicze nocne
mijały nam na pogawędkach i wpatrywaniu się w żar z wolna przygasającego
ogniska. Przy minusowych temperaturach tuliliśmy się do ogniska, a za dnia
wylegiwaliśmy się na słonecznej polanie. Zapadający zmierzch i gwieździste niebo mogliśmy oglądać
przez otwór w dachu szałasu. Rano budził nas śpiew ptaków. Każdego dnia
celebrowaliśmy spokój, piękno natury i dziękowaliśmy za dobra, które nam Matka
Natura dawała.
Każdy z nas zdaje sobie
sprawę z faktu, że prawdziwe szczęście i wolność nie pochodzi od materialnego
posiadania rzeczy, ale od ich braku. Teoretycznie. My sprawdziliśmy to w
praktyce. My – Las – Menażka – Nóż. Nie mieliśmy nic prócz umiejętności.
Przenieśliśmy się w rzeczywistość gdzie nic nas nie trzyma, nie ma zobowiązań,
całkowita wolność.
Zaawansowane szkolenie
7 dni w lesie, edycja kwietniowa ukończyły 3 osoby (1 osoba zrezygnowała ze
względu na stan zdrowia). Postaram się je tutaj zrelacjonować, z punktu
widzenia instruktora. Wyciągnę wnioski, a wraz z Kasią zaplanuję kolejne edycje tak,
by były jeszcze ciekawsze.
Miejsce – okolice Skierniewic,
około 1,5 km od zabudowań w prywatnym lesie, będącym własnością Katarzyny. Tam powstało
nasze obozowisko. Ze względu na prawo, innego wyboru nie mieliśmy. Okolice to
głównie las mieszany, dominuje sosna i brzoza, na bagienkach i pobliżu
strumienia gdzie czerpaliśmy wodę więcej gatunków liściastych i większa
różnorodność gatunkowa.
Wyruszyliśmy w
piątek przed południem, do lasu w 5 osobowym składzie, ja z Katarzyną plus 3
uczestników. Każdy miał przy sobie nóż, menażkę/kubek i 1,5 l butelkę wody na
początek. Były
obawy co do warunków pogodowych ale opady ustały przed południem, warunki nie na survival :) Wyjście do lasu opóźniło się ze względu na ekipę telewizyjną z Łodzi i telewizję niemiecką. Podczas całego pobytu towarzyszyła nam łódzka ekipa ze szkoły filmowej i dzięki temu powstanie również relacja dokumentalna z działań Szkoły Rzemiosła Survivalowego. TV niemiecka towarzyszyła nam pierwszego i ostatniego dnia. Opóźnienie wyjścia odbiło się później przy budowie szałasu. Ubrani w tym co na sobie poszliśmy do lasu, po drodze zbieraliśmy jeszcze śmieci, które później można by było wykorzystać.
obawy co do warunków pogodowych ale opady ustały przed południem, warunki nie na survival :) Wyjście do lasu opóźniło się ze względu na ekipę telewizyjną z Łodzi i telewizję niemiecką. Podczas całego pobytu towarzyszyła nam łódzka ekipa ze szkoły filmowej i dzięki temu powstanie również relacja dokumentalna z działań Szkoły Rzemiosła Survivalowego. TV niemiecka towarzyszyła nam pierwszego i ostatniego dnia. Opóźnienie wyjścia odbiło się później przy budowie szałasu. Ubrani w tym co na sobie poszliśmy do lasu, po drodze zbieraliśmy jeszcze śmieci, które później można by było wykorzystać.
Jako instruktorzy
nie chcieliśmy zbyt mocno ingerować w działania uczestników. Chcieliśmy ich
wspierać, pomagać i uczyć nowych rzeczy. Pierwszą wspólną decyzją było
zbudowanie schronienia. Po wspólnym przedyskutowaniu jak nasz wieloosobowy
szałas będzie wyglądał zaczęliśmy zbierać materiały. Przed tym kazałem
wszystkim działać bez pośpiechu, zwolnić i oszczędzać energię, gdyż kolacji nie
będzie :) Szałas musiał pomieścić nas wszystkich, chronić przed
opadami, wiatrem i chłodem. Wykorzystując drzewa i zebrane materiały (głównie
uschnięte drzewka z gęstego młodnika brzozowego oraz liście) zbudowaliśmy
szałas na planie kwadratu, palenisko po środku otoczone kamieniami, z wygodnymi
posłaniami do spania (jedno 2-osobowe). Celowo obóz wyznaczyliśmy w miejscu
gdzie rosły blisko siebie 4 drzewa, wykorzystaliśmy je jako wsparcie szałasu.
Budowa tak dużego szałasu bez siekierki i piły, zajmuje więcej czasu, na
szczęście materiału w najbliższym otoczeniu nie brakowało.
Ponieważ filmowała
nas TV i udzielaliśmy wywiadów budowa zajęła nam trochę więcej czasu niż to
przewidywałem. Po kilku godzinach szałas był gotowy. Przed wieczorem każdy sam
przygotował sobie posłanie izolujące od podłoża, grubą warstwę sosnowych
gałązek, żarnowca, uschniętych nawłoci. Kuba zbudował łóżko z brzozowych gałęzi
i na wierzchu położył uschnięte łodygi nawłoci. Miro zrobił materac związując
znalezionym po drodze sznurkiem gałązki sosny. Szałas mógłby być mniejszy i
spokojnie pośmielibyśmy się, jednak wielkość szałasu była podyktowana rozstawem
drzew. Mniejszy szałas wymaga mniej materiału, nakładu sił i z pewnością było
by w nim cieplej.
Po pierwszej nocy
doszczelnialiśmy jeszcze nas szałas i uzupełniliśmy posłania. Znaleźliśmy kilka
dziur, przeciągi zlikwidowaliśmy i drugiej nocy szałas stał się całkiem
przytulnym, ciepłym schronieniem. Niestety nie mieliśmy okazji sprawdzić
na ile szałas chroni przed opadami deszczu. Tylko jednego dnia pokropił
niewielki deszczyk, na tyle mały że nawet nie chowaliśmy się do środka.
Początek kwietnia
był ciepły. Warunki pogodowe sprzyjały nam, nie licząc kilka kropel deszczu
pierwszego i przedostatniego dnia. W dzień temperatury dochodziły do ok. 15-25
C, można powiedzieć że było czasami zdecydowanie za gorąco i szukaliśmy cienia
by odpocząć. Kilka ostatnich dni było na tyle ciepłych, że ściągnęliśmy buty i
chodziliśmy boso w obozowisku.
W nocy temperatura
znacznie spadała. Pierwsze dwie noce były najzimniejsze, duża wilgotność
powietrza i ściółki po opadach, nad ranem temperatura spadła do -5 C, był szron
na trawach i zamarzł sok na brzozie. Kolejne noce były cieplejsze w granicach
5-6 C.
Spaliśmy przy
ognisku, im zimniej tym bliżej niego, przez noc łóżka czasem się przemieszczały
razem z właścicielem :) Przez pierwsze 3 noce spałem we wszystkich
ubraniach, które miałem na sobie, luźno się okrywając kurtką, nie odczuwałem
dyskomfortu. W cieplejsze noce spałem już bez kurtki, zrobiłem z niej poduszkę.
Utrzymywaliśmy w nocy stale duże ognisko, nie trzymaliśmy wart, komu było zimno
ten wstawał i dokładał, bardzo dobrze się ta zasada sprawdziła. Każdy miał przy
sobie zapas opału, poza tym mieliśmy na zewnątrz większy zapas dłuższych i
grubszych kłód, którymi paliliśmy w nocy, wsuwaliśmy przez ''drzwi''.
Rafał dogrzewał się
w nocy chowając pod ubrania w okolice splotu słonecznego plastikową butelkę z
gorącą wodą, w ten sposób miał komfort cieplny do kilku godzin.
Największa moja
porażka to ogień, zaplanowałem że po zbudowaniu szałasu, wieczorem dwaj
uczestnicy rozpalą ogień łukiem ogniowym wykorzystując do tego celu pasek od
spodni (zestaw bez łuku napędzającego), aluminiową puszkę jako docisk i sosnowy
zestaw. Nie miałem czasu szukać materiału na łuk, więc zrobiłem go z tego, co
było pod ręką. Po opadach drewno było nieco wilgotne, ale największym problemem
był docisk, aluminiowa puszka okazała się tym razem do niczego, świder wypadał,
nie dało się go utrzymać. Próbowaliśmy jeszcze użyć znalezionego na pobliskim
śmietnisku filtru oleju. Pasek od spodni był za szeroki i stwarzał za duże
tarcie, zmieniliśmy na paracord i klasyczny łuk. Zanim jednak podjęliśmy
pierwsze próby zrobiło się już ciemno. Mrok, zmęczenie, po ponad 2
godzinach walki poddałem się, ogień rozpaliliśmy krzesiwem syntetycznym (miałem
go w plecaku razem z apteczką, w razie W)
W kolejnych dniach
zrobiłem kilka zestawów do łuku ogniowego i świdra ręcznego. Rafał jak i Miro
ćwiczyli łuk ogniowy, miło mnie zaskoczyła Anka, która bez problemu uzyskała
żar. Pierwszy swój żar w tej technice.
Każdy na początek
miał ze sobą 1,5 butelkę wody, ponieważ pierwszego dnia nie było już czasu by
pójść i zaczerpnąć jej ze strumienia. Następnego dnia na niewielkim, mulistym
strumieniu Pisi, po jego oczyszczeniu zbudowaliśmy ujęcie, które umocniliśmy
kamieniami. W ten sposób nie mąciliśmy wody podczas jej czerpania. Wodę do
mycia i do gotowania zupek przynosiliśmy raz dziennie do obozu w butelkach i
filtrowaliśmy ją przez prowizoryczny filtr zbudowany z uciętej plastikowej
butelki ze złożem z mchu i piasku. Woda była za każdym razem przegotowana.
Bardzo duży udział w
pozyskanej wodzie stanowił sok z brzozy (trafiliśmy na okres jego zbioru),
rozwieszonych było kilka butelek na uciętych gałązkach, w ten sposób
zbieraliśmy do kilku litrów soku dziennie. Jeśli nie dawaliśmy rady wypić go w
ciągu dnia, to odparowywaliśmy na słodki syrop. Z soku gotowaliśmy pyszne
herbatki dodając gałązki malin, czeremchy, igieł sosny czy kwiatów podbiału.
Prażyliśmy też korzenie mniszka na kawę, gorzka, w dodatku bez mleka i cukru :)
Zgodnie z założeniem szkolenia jedzenie pozyskiwaliśmy tylko z otoczenia, żadnego kłusownictwa, kradzieży itp. Zrezygnowaliśmy z winniczków, żab i innej zwierzyny. Jedliśmy same dzikie rośliny, nie licząc kilku larw kornika i uszaków bzowych. Zwykle na śniadanie były pieczone kłącza pałki, stanowiły one też uzupełnienie obiado-kolacji i szybką przegryzkę. W trakcie spacerów próbowaliśmy smaków różnych, wiosennych, delikatnych listków i pędów roślin. Pod koniec dnia, gdy wracaliśmy do obozowiska gotowaliśmy zupkę, każdy swoją, z roślin przez siebie zebranych. Każdy komponował potrawę wedle swojego uznania i z roślin które mu najbardziej smakowały. W ten sposób uczestnicy nauczyli się co z czym połączyć by zupka była smaczna. Nasze zupy doprawialiśmy jagodami jałowca, dzikim szczypiorkiem, bluszczykiem kurdybankiem, czosnaczkiem, korzeniem chrzanu. Z roślin jadalnych zbieraliśmy pokrzywę, szczaw, podagrycznik, rukiew wodną, przytulię, gwiazdnicę, pędy chmielu, korzenie dzikiej marchewki, pasternaku.
Jak wspomniałem
wcześniej pierwszego dnia od chwili wyjścia nic nie jedliśmy, dopiero w
następnych dniach zbieraliśmy roślinki do jedzenia. Najdłuższą wędrówką, ok. 6
km w jedną stronę, było wyjście po kłącza pałki, zebraliśmy jej tak dużo, że
starczyło nam do końca pobytu w lesie. Upieczone kłącza zawierają dużo
węglowodanów i białka, doskonale zaspokajały odczuwanie głodu, wystarczyło
upiec kilka korzonków. Maja one dobry smak, słodko - orzechowy, choć włókniste.
Prócz kłaczy zebraliśmy też młode przyrosty, które jedliśmy na surowo lub
gotowane.
Ciekawym
doświadczeniem było wprowadzenie za zgodą wszystkich soli do potraw od 4 dnia i
dodanie odrobiny masła kolejnego dnia. Wszyscy poczuli, jak korzystnie zmienił
się smak gotowanej przez nich zieleniny.
Większość z nas nie
odczuwała głodu, organizm szybko się przystosował do ubogiej diety roślinnej. W
wyniku głodówki wszyscy odczuli większy lub mniejszy spadek sił, senność, kłopoty z koncentracją, irytacja z byle powodu. Ilość kalorii jaką dostarczaliśmy była zdecydowanie
mniejsza niż nasze potrzeby, Rafał schudł najwięcej, około 5 kg, taka
oczyszczająca głodówka wyszła nam na zdrowie. W grupie naturalnie przyjęło się,
że jemy jeden posiłek dziennie, wieczorem, po całym dniu wędrówki. Czwartego dnia
uczestnicy wprowadzili śniadania w postaci pieczonej pałki lub dojadali zupki z
kolacji. Kasia starała się wprowadzić sałatki, ale uczestnicy nie dali się do
nich przekonać. Jak łatwo się domyśleć dominującym tematem rozmów przy ognisku było jedzenie :)
Dużym
zainteresowaniem cieszyły się warsztaty z łupania i nóż z klopa :) W efekcie
końcowym powstał nóż ze szklanej butelki. Ceramika z porzuconego klopa na
dzikim wysypisku w lesie była zbytnio spękana by zrobić z niej nóż. Łupanie ćwiczyliśmy
na terakocie, talerzach, potłuczonych butelkach i taflach szkła. Jako tłuki
wykorzystaliśmy zwykłe kamienie. Na polu pomiędzy obozowiskiem a ujęciem wody
zebraliśmy dużą ilość krzemienia o różnych barwach, niewielkie bryły i mocno
spękane. Udało mi się w sumie odbić zaledwie kilka małych wiórków, z jednego
powstał grot do strzały. Zrobiłem też duży wiertnik, którym wstępnie zrobiłem
wgłębienie w kamiennym docisku. Na śmietniku znalazłem też duży zardzewiały
gwoźdź, posłużył nam jako retuszer. Ze znalezionego płaskiego kamienia
wyłupałem też prymitywną siekierę.
Robiliśmy łyżki (co
niektórzy nawet kilka zrobili :)) wypalając komorę zupną, wyskrobując nożem oraz wykorzystaliśmy do tego celu łuk ogniowy. Specjalnie zrobiliśmy dwa
większej grubości świdry ze świeżego drewna, jeden z brzozy a drugi z dębu,
posypując piaskiem zwiększaliśmy tarcie. Również łukiem zrobiłem zagłębienie w
kamieniu na docisk do łuku.
W odkrytym babrzysku
dzików na skraju lasu gdzie gromadziła się woda odnaleźliśmy glinę, postały z
niej łyżki oraz cybuch do fajki, nie zdążyliśmy jednak wysuszyć i wypalić by
sprawdzić jakość znalezionej gliny.
Na bagienkach gdy
zbieraliśmy rośliny do jedzenia znaleźliśmy też ścięte lipowe gałęzie, po
ściągnięciu z nich kory i oddzieleniu łyka skręcaliśmy linki.
Z leszczynowych
prętów i korzeni sosny, które wyciągnąłem z piasku pobliskiej kopalni uplotłem
koszyk. Przy
okazji można też było się nauczyć ostrzenia noża na zastępczych ostrzałkach, a
więc drobnoziarnistym kamieniu, porcelanowym kubku, skórzanym pasku od spodni.
Najwięcej czasu
poświęcaliśmy roślinom, nauce ich rozpoznawania i wykorzystania, do rożnych
celów, rośliny jadalne, przyprawowe, trujące, lecznicze i użytkowe. W trakcie
każdego wyjścia w teren poznawaliśmy nowe rośliny, ich zastosowanie, tą wiedzę
utrwalaliśmy. Uczestnicy po dwóch dniach nie mieli problemów z rozpoznawaniem i
samodzielnym pozyskiwaniem roślin. Poznawali te rośliny kompleksowo: rozpoznanie
w naturze, zapach, smak, zastosowanie kulinarne, zastosowanie lecznicze,
zastosowanie techniczne (na sznurek, tkaninę, wyściółkę itd.). Chcieliśmy
pokazać, że rośliny to nie tylko pożywienie i lekarstwo.
Śmieci nie brakowało
w lesie i miejscach gdzie chodziliśmy. Ze sobą zabieraliśmy jedynie to co mogło
się nam przydać, wykorzystaliśmy znalezione 5 l butelki plastikowe na wodę,
grubszy sznurek do łuku ogniowego i cieńszy do wiązania, drut aluminiowy do
mocowania butelek na brzozach, porcelanowy kubek, szklany słoik, metalową
przykrywkę do garnka, kratkę na ognisko, folię, gąbkę, plastikowe wiaderko i
miskę do przenoszenia i przechowywania zbiorów.
Z małymi zmianami w
ciągu tych 7 dni w lesie cele udało się nam zrealizować, nie trzymaliśmy się
uparcie i za wszelką cenę wcześniejszego scenariusza, dostosowywaliśmy go do
aktualnych potrzeb i warunków. Poza mną nikt wcześniej nie miał takich
doświadczeń, a mimo to wszyscy doskonale sobie poradzili. Teraz są bogatsi o
nowe doświadczenia, poznali swoje słabości, dużo się nauczyli. Mieli czas by
odpocząć, wrócić do naturalnego rytmu, bez budzika, gonitwy w pracy i poza nią,
pośpiechu i stresu. Poznali swoja reakcje na głód, nauczyli się jak sobie
radzić bez sprzętu i jedzenia dźwiganego w plecaku. Poznali inną rzeczywistość,
zobaczyli że można, że się da. Ci co przyjechali przeżyli niezapomnianą przygodę, będą mieli co przy ognisku opowiadać.
W czerwcu trzy
kolejne edycje 7 dni w lesie, jeden mieszany, dwa tylko kobiece o nieco innej
formule. Planujemy też zrobić takie warsztaty jesienią. Odważnych nie brakuje,
to cieszy.
Link do galerii ze zdjęciami: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/7DniWLesieKwiecien02