środa, 19 grudnia 2012

Łuk ogniowy trochę inaczej



Słysząc hasło - łuk ogniowy, myślimy o lesie i naturalnych materiałach na jego elementy, wiemy jakich gatunków drewno najlepiej się do tego celu nadaje. A z czego można zrobić łuk ogniowy w warunkach gdzie nie mamy dostępu do naturalnego drewna ?
W domu czy pracy takich materiałów znajdziemy dużo, chociażby popularne płyty wiórowe, z których zrobione jest nasze np. biurko, meble, łóżko. Płyta wiórowa to sprasowane odpady drzewne z dodatkiem kleju, nic więc nie stoi na przeszkodzie byśmy je mogli wykorzystać.
Tym razem zestaw zrobiłem z materiałów śmietnikowo/opałowych - podstawka i świder z płyty wiórowej 16 mm grubości, łuk z kawałka zardzewiałego metalowego pręta zbrojeniowego Φ 8 mm, linka do łuku z taśmy polipropylenowej do spinania ładunków a docisk z metalowej puszki po świeczce zapachowej.
Próby robiłem na śniegu, większy kawałek płyty wiórowej był izolacją od mokrego śniegu i posłużył mi za podkładkę na której zbierał się żar. Mały i wąski kawałek przerobiłem nożem na świder, końce zaokrągliłem a boczne krawędzie ściąłem. Taśma jest podwójnie skręcona dla większej wytrzymałości. Docisk mało wygody ale lepszego nie znalazłem, musiałem trzymać w rękawiczce gdyż cienka blacha szybko pod wpływem tarcia się nagrzewała. Reszta to już tylko doświadczenie i fizyka.

Czy techniki opisywane na tym blogu mają sens ?
Myślę, że tak, nie jesteśmy w stanie wszystkiego z góry przewidzieć, co nas w życiu może spotkać.
Założenie, ze zawsze będziemy mieli przy sobie coś do rozpalania ognia jest równie błędne, jak przekonanie o tym że np. jadząc samochodem nigdy nie będziemy mieli wypadku lub nasz samochód będzie bezawaryjny.

piątek, 14 grudnia 2012

Łuk ogniowy - kolba kukurydzy


Przeglądając razu pewnego, jako że moja wyobraźnia chwilowo niedomagała, zasoby sieci w poszukiwaniu natchnienia do działania, no i znalazłem. Było to zdjęcie przestawiające zestaw do niecenia ognia łukiem ogniowym w którym świder był zrobiony z kolby kukurydzy. Wydało mi się to ciekawym, niecodziennym rozwiązaniem, takie z serii, czego to ludzie nie wymyślą ? Pomyślałem wtedy: skoro w USA mogą, to może i ja spróbuję ?
Na wstępnie, pomijam rozważania na temat sensu stosowania w naszych warunkach świdra z kolby kukurydzy do łuku ogniowego świdra, nie interesuje mnie to z wiadomych względów.
W lesie, z miejsca, gdzie myśliwi wykładają karmę dla zwierzyny, zabrałem dwie kolby kukurydzy, oczywiście już objedzone, bez ziaren. Wybrałem kolby najprostsze i najdłuższe. To było na przedwiośniu, jeszcze miejscami leżał śnieg. Kolby bardzo nasiąknięte wodą, musiałem je w domu dokładnie wysuszyć. Po wyschnięciu rdzeń stał się twardy i lekki. Świder, którego użyłem, miał ok. 14 cm długości i ok. 2 cm średnicy, boki grubszego końca zrównałem nożem. Drugi koniec kolby był cieńszy i miękki, więc pozostawiłem go bez zmian (w pierwszym świdrze, w drugim świdrze jest on zaostrzony).
Materiał na podstawkę wybrałem na wyczucie - pierwsza lepsza podstawka którą miałem, padło na świerk.
Najwygodniejszy w użyciu okazał się kościany docisk z kręgu jelenia i drewniany z kamiennym oczkiem. Wycięty na poczekaniu z docisk z dębowej gałęzi stawiał za duży opór. Końcówka świdra jest miękka i szeroka, ważne jest więc, by materiał z którego zrobiony jest docisk był twardy, o gładkiej powierzchni, o minimalnym tarciu, z szerokim i płytkim zagłębieniem.
Pozostałe szczegóły tak jak przy tradycyjnych materiałach na łuk ogniowy. Jeśli ktoś radzi sobie z drewnem, to kolba kukurydzy nie będzie dla niego żadnym wyzwaniem.
Próby robiłem w pobliskim lesie, w czasie kilku spacerów, bez najmniejszych problemów uzyskałem żar w kolejnych próbach. Kolba kukurydzy ma twardość podobną do miękkich gatunków drzew, ładnie się ściera i szybko uzyskujemy dużą ilość czarnego pyłu. Co dość charakterystyczne i ciekawe, powstały pył, a raczej włókna (widoczne wyraźnie na zdjęciach) są dość grube. Pomimo tego włókna mają na tyle wysoką temperaturę, że scalają się tworząc ładna grudkę żaru.

Chciałbym na zakończenie zwrócić uwagę na to, że w większości poradników opisujących łuk ogniowy, wybór opisanych gatunków drzew jest bardzo ograniczony. Autorzy wymieniają kilka, co najwyżej kilkanaście gatunków drzew, które nadają się jako materiał na łuk ogniowy. A nie ma powodu dla którego nie moglibyśmy wykorzystać innych gatunków roślin, nie tylko drzew czy krzewów. Różnorodność gatunków w świecie roślin jest ogromna, to stwarza bardzo duże możliwości do eksperymentowania. Poza tym, możemy wykorzystać materiały pochodzenia organicznego, nie znajdziemy ich w lesie ale również nadają się do uzyskania żaru.

A więc, jedyne co nas ogranicza, to nasza własna wyobraźnia :)

środa, 12 grudnia 2012

Kawa z żołędzi

Rzadko, ale czasami można na ekranach naszych telewizorów obejrzeć ciekawą i wartościową produkcję. Kto oglądał spektakl Stanisława Tyma "Rozmowy przy wycinaniu lasu", ten wie o czym mówię. Doskonale napisana, mądra i filozoficzna sztuka przy oglądaniu której nieźle można się uśmiać. Świetna obsada i gra aktorów, a co najważniejsze dla nas, akcja toczy się w lesie, na polanie przy ognisku drwale parzą kawę z żołędzi.

Mało kto pamięta, ale były takie czasy, że z żołędzi robiono namiastkę kawy. Jeszcze mniej osób zna smak takiej kawy lub potrafi ją zrobić. Teraz takie czasy, że wszystko kupujemy a nie robimy sami, tłumacząc to brakiem czasu, potrzebnego sprzętu, surowców (?), że ze sklepu to lepiej smakuje. Zrobić tylko dla siebie to się nie opłaca, kupowane pewniejsze, wyszukujemy tysiąc innych powodów. Ale w supermarkecie nie kupimy, w sklepach ze zdrową żywnością może dostaniemy kawę z domieszkami. Jeśli chcemy spróbować jak smakuje kawa z żołędzi, to musimy zrobić sami, nie jest to wcale trudne.

Dąb (Quercus sp.), to drzewo bardzo pospolite i każdy wie jak żołędzie wyglądają, ze zbiorem nie powinniśmy mieć problemu. Najszybciej nazbieramy żołędzi jesienią, zanim dziki się do nich dobiorą. W zimie gdy śnieg i mróz, szukam w miejscach zbuchtowanych przez dziki. Nawet na wiosnę rozgrzebując liście pod drzewem znajdziemy żołędzie. Nie potrzebujemy ich dużo, na spróbowanie kilka wystarczy. Jak nam posmakuje taka kawa możemy zrobić więcej. Nadają się do tego żołędzie dębu szypułkowego i dębu bezszypułkowego. Wartość użytkowa obu tych gatunków jest jednakowa.
Pierwsze, opadłe na początku jesieni zazwyczaj są robaczywe. Ja na zbiór wybieram się trochę później, wybieram tylko zdrowe, twarde, nie zjedzone przez robaki. Biorę pojedyncze żołędzie w palce i próbuję zgnieść. Jak są miękkie to prawdopodobnie robaki wyjadły wnętrze, odrzucam. Twarde z reguły są zdrowe i nadają się do przerobienia na kawę.



Nożem obieram z łupiny i rozłupuję na połówki, a następnie suszę na słonku. Jeżeli robię kawę w terenie to cały proces przyspieszam, świeże żołędzie suszę przy ognisku na rozgrzanych kamieniach, w menażce, kubku, patelni lub glinianym talerzu. Żołędzie zrobią się lekkie, trzeba dokładnie wysuszyć gdyż inaczej trudno będzie nam je zmielić, zamiast proszku otrzymamy pastę.

Kolejny etap to prażenie (upalenie). Żołędzie pod wpływem wysokiej temperatury zrobią się twarde, nabiorą odpowiedniego aromatu i koloru. Wysoka temperatura powoduje też częściowy rozkład tanin. Można wykorzystać do tego rozgrzany płaski kamień, naczynie metalowe lub gliniane, kawałek blachy czy żeliwną płytę pieca. Mieszamy często i dokładnie by wszystkie żołędzie równo się uprażyły. Temperatura nie może być zbyt wysoka, żołędzie na powierzchni będą się zwęglać a w środku pozostaną jasne. Właściwe uprażone żołędzie mają jednakowa barwę w całym przekroju - trzeba przełamać kawałek i sprawdzić, kolor powinien być od jasno- do ciemnobrązowego. Tutaj przydaje się doświadczenie kiedy mamy zakończyć prażenie. Jeśli za mało upalimy to kawa będzie jasna, gorzka bez aromatu podobnego do prawdziwej kawy. Jeżeli za bardzo przypalimy to jeszcze gorzej, kawa będzie czarna, ohydna w smaku, taki napój ze sproszkowanego węgla drzewnego.

Uprażone żołędzie musimy drobno mielić, tak by z wyglądu przypominało naturalną kawę. W warunkach polowych można żołędzie zetrzeć na drobno na kamieniach, rozgniatać drewnianym tłuczkiem czy siekierą, w domu przydaje się młynek, elektryczny lub ręczny.

W lesie przygotowuję jednorazową porcję. W domu robię co roku większy zapas, tak by starczyło do następnego sezonu. Przechowuję w szczelnym szklanym słoiku.

Dalej postępujemy jak ze zwykłą kawą, zalewamy wrzątkiem. Kawa z żołędzi jest słabsza więc sypię dwa razy więcej niż kawy prawdziwej. Na smak kawy z żołędzi ma wpływ to jak bardzo ją upalimy, ile wsypiemy, czas parzenia i dodatki. W zależności od tego, smak kawy może znacznie się różnić, sztuką jest odpowiednie jej przygotowanie, podobnie jak kawy naturalnej, tak by ona smakowała.

Nie piję na co dzień kawy prawdziwej, sporadycznie tylko, za to lubię kawę z żołędzi, taką najbardziej tradycyjną, bez dodatków. Właściwie zrobiona kawa z żołędzi dębu pachnie, smakuje i wygląda jak naturalna kawa, przynajmniej do mnie. Nie zawiera co prawda kofeiny ale w lesie nie jest to potrzebne, stymulatorów zmysłów aż za wiele. Ja kawę z żołędzi zwykle słodzę, bardzo mi smakuje razem z podpłomykami na słodko. Można do kawy z żołędzi dodać też przyprawy korzenne polepszające jej smak np. goździki, imbir, cynamon, et cetera i osłodzić miodem, pyszna i bardzo aromatyczna.

Kiedyś w lesie zrobiłem sobie kawę z żołędzi, tak na szybko by było czym tosty przypieczone przy ognisku popić. Niezbyt starannie zmieliłem na kamieniach uprażone żołędzie i trafiło się też kilka większych kawałków, zalałem wszystko wrzątkiem. Kawa była smaczna, wypiłem, zjadłem też te większe kawałki żołędzi, smakowały jak orzechy.

czwartek, 22 listopada 2012

Przecier z owoców dzikiej róży


Gdy mamy dostatek owoców róży warto zrobić przecier. To szybki i wydajny sposób. Nadają się do tego wszystkie gatunki, nawet te o najmniejszych owocach czy przemarznięte. Owoców nie trzeba drylować, żmudnie czyścić z nasionek i wypłukiwać drażniące włoski. Zbieramy i przerabiamy całe owoce.

Przemarznięte są miękkie i dlatego gotujemy je jak najkrócej. Owoce róży zebrane przed przymrozkami gotujemy ok. 30 minut. Gdy trochę zmiękną, odlewamy wodę i przecieramy przez durszlak lub sito. Twarde nasionka oraz inne części owoców zostaną, a miękka masa będzie zbierać się w drugim naczyniu.



Przecier wychodzi pięknie czerwony, gęsty, jednorodny.






Z powstałego przecieru można zrobić marmoladę, dżem, ketchup lub ugotować zupę  a'la pomidorowa. Jest on bogaty w witaminy i minerały. Co prawda pod wpływem wysokiej temperatury witamina C zawarta w owocach częściowo się rozkłada, ale i tak przecier będzie zawierał jej znaczne ilości.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Frytki z czyśćca błotnego

Dzisiejsze danie dnia to frytki z czyśćca, w opinii większości osób zadziwiająco smaczne, nie wyobrażam sobie bez nich warsztatów u Łuczaja. Uśmiech na mojej twarzy się pojawia, jak sobie przypominam maszerującą grupą adeptów jedzenia dzikich roślin, ze szpadlami i dużym workiem na zdobycze. Zbieranie, mycie, smażenie i pierwsze testy jadalności, i to zdziwienie na twarzach - niby zwykłe korzenie a jakie dobre. Na koniec, po całym worku korzonków nic nie zostaje, wszystko zostaje przerobione na frytki i zjedzone.

Czyściec błotny (Stachys palustris) to niepozorna roślina, pospolity chwast występujący na polach, ugorach, w zaroślach, brzegach rzek. Lubi gleby lekko wilgotne, przepuszczalne jak i gliniaste, ubogie w wapń.

Najbardziej charakterystyczną cechą rośliny są tworzące się na jesieni zgrubiałe, podzielone na segmenty rozłogi. Białe, pod wpływem światła słonecznego przebarwiają się na powierzchni na fioletowoczerwono, nie są włókniste, kruche po przełamaniu, miękkie, bez zapachu, o łagodnym smaku.
Wykopywanie jest łatwe, rosną płytko pod powierzchnią, wystarczy zaostrzony patyk. Wędrując przez pola łatwo je dostrzec po jesiennych orkach, sam tak nauczyłem się rozpoznawać tą roślinę. Są bardzo wydajne w zbiorze, w sprzyjających warunkach w ciągu kilku minut możemy uzbierać porcje wystarczającą na kolację. Na zasobnych glebach wykopywałem zgrubiałe kłącza o długości 30 cm i grubości 1,5 cm, chociaż zwykle mniejsze.



Kłącza czyśćca to dawne warzywo, również uprawiane, bardzo ważne pożywienie głodowe w wielu krajach Europy w tym w Polsce. Są zdrowe i pożywne, można jeść surowe, gotowane, smażone, dawnej suszono i mielono na proszek, który dodawano do chleba, podpłomyków, zup itp. 


Frytki z czyśćca bardzo łatwo przygotować. Opłukane kłącza łamię na kilku centymetrowe kawałki i wrzucam na rozgrzany olej, smażę kilka minut aż zmiękną i nabiorą złocistej barwy, na koniec solę.

niedziela, 18 listopada 2012

Mleczaj z patelni


Znalazłem kiedyś stary rosyjski przepis na smażone owocniki mleczaja biela (Lactarius piperatus). Sprawdziłem w atlasach do oznaczania grzybów i w kilku był opisany jako gatunek niejadalny, na surowo ostro piekący, miąższ dość twardawy z białym mleczkiem. Ale znalazłem też dokładniejszą informację, po odpowiednim przyrządzeniu piekący smak zanika a grzyb nabiera specyficznego, korzennego posmaku. Nie wszystkim jednak odpowiada specyficzny smak tego grzyba, mi smakuje więc zbieram.
Dlaczego opisuję ten gatunek, przecież jest tyle innych, smaczniejszych i bardziej wartościowych gatunków ?
Nie zawsze, czasami trudno cokolwiek znaleźć, znajomość mniej popularnych gatunków daje nam przewgę nad innymi zbierającymi.

Mleczaj biel rozwija się nawet podczas suchej pogody, gdy inne grzyby już się nie rozwijają, dość częsty w lasach liściastych, od lata do jesieni. Podobny gatunek, mleczaj chrząstka (Lactarius vellereus), ma większe owocniki, też zbieram chociaż jest mniej smaczny, pod liśćmi znajduję jeszcze na początku grudnia. W okolicy nikt prócz mnie nie zbiera tych grzybów, nie martwi mnie to specjalnie, wręcz przeciwnie. Znam i zbieram różne, mało popularne gatunki grzybów, jednak nie eksperymentuję, nie traktujcie tego co piszę jako zachęty.

Owocniki mleczaja biela suszę i rozcieram na proszek, dobra, ostra przyprawa do moich zupek. Czasami robię mieszankę z innymi suszonymi grzybami, ciekawy korzenno-grzybowy smak.
Smaczny jest mleczaj biel smażony na słoninie, boczku lub maśle z dodatkiem cebuli, pieprzu i soli. Kapelusze kroimy w grube plasterki żeby nie wyciekło mleczko.

środa, 7 listopada 2012

Borem, lasem...


Spóźniona ale jest, dwa tygodnie już minęły ale mam nadzieję, że niczego nie zapomniałem, trochę spraw do przemyślenia miałem zanim napisałem tą relacje. Obszerna bo chciałem zrobić to szczegółowo, gdybym przypomniał sobie coś istotnego lub wynikły pytania to zrobię korektę.

Wróciłem, w dobrej formie, samopoczucie doskonałe, warto było !
Była przygoda, odczucie wolności, izolacji od codziennych spraw, odpocząłem. Jednoczenie czuję pewien niedosyt, tylko tydzień, na część stawianych sobie wcześniej pytań nadal nie znalazłem odpowiedzi.

Sprzęt, zacznę od tego bo najłatwiejsze do opisania i jednocześnie najmniej istotny element:
- plecak custom ok. 45l  970g
- karimata BW 388g
- śpiwór puch 480g
- plandeka+linki 405g
- folia NRC 55g
- apteczka 200g
- latarka 80g
- bandana 34g
- ręcznik 64g
- spork tytanowy19g
- garnek 1,5l  przerobiony 297g
- kubek 0,5l tytan przerobiony  50g
- nóż custom 122g
- koszulka bawełniana do spania 121g
- koszulka wełniana z długim rękawem 315g
- koszula 388g
- spodnie przeciwdeszczowe 340g
- kurtka przeciwdeszczowa 685g
- skarpetki na zmianę 110g
- czapka z daszkiem 57g
- saszetka z drobiazgami 258g
- aparat fotograficzny 558g
- krokomierz 21g
- komórka 67g
- guma do żucia 57g
- sól, pieprz, pasta do zup 283g
- mapy 320g

 
Podsumowując, zawartość plecaka to ok. 6kg, nie wliczając  butelki z wodą, ani mało, ani dużo tego, chwalić się nie ma czym, klasa UL to nie jest. Mogłem lepiej wybrać sprzęt i odchudzić wagę plecaka, specjalnie nie przejmowałem się kilkoma dodatkowymi gramami, sprzęt nie jest najważniejszy, przynajmniej dla mnie. Na dłuższe trasy, w teren wymagający większego wysiłku fizycznego, w góry, spakował bym się lepiej. Wszystko co ze sobą miałem było przydatne, sprawdziło się, nie zużyłem do końca przypraw więc wróciły do domu. Komórkę zabrałem nie dlatego że chciałem ale ze względu na pracę, gdybym nie musiał na pewno bym jej nie zabrał. Kilka rzeczy było luksusem na moim wyposażeniu, kilka przewidzianych jest do wymiany/odchudzenia w najbliższym czasie, inne to wynik nawyków.

Trasa
Przebieg trasy przybliżony, często ''zbaczałem'' by coś zobaczyć i robiłem tych kilka dodatkowych km: Lubycza KrólewskaDługi GorajDiabelski Kamień w DahanachJuchyNiwki HorynieckieŚwiątynia SłońcaNowiny HorynieckieStare Brusnoużytek ekologiczny Dworekźródła Różańcaźródła PauczyMaziarniaŁaminosTanewSopotlas Karczmiskokamieniołomy koło JózefowaNiepryszkaTarnowolska GóraGóra Brzezińska→Rezerwat Szum→Góra Smolnik→Rezerwat Wielkie BagnoWolaChlebnaBiała ŁadaBagno RakowskieCybulne GóryFlisyTrzebneszJanów Lubelski
W linii prostej z Lubyczy Kólewskiej do Janowa Lubelskiego jest ok. 90 km, sumując odczyty krokomierza wychodzi niewiele ponad 130 km, do Annopola zabrakło ok. 40 km.

1 dzień, sobota 20.10.2012
Rano staję na wagę, patrzę z niedowierzaniem - ponad 90 kg, wstyd i hańba, tak źle jeszcze nie było, rok temu przestałem trenować siatkówkę i rower zamieniłem na samochód, ''efekty'' tego szybko się ujawniły, przemilczmy.
Ubieram się, jem zwykłe śniadanie (jedna kanapeczka) - ostatnie na przed wyprawą, i ostatnia gorąca prawdziwa herbata, zarzucam plecak i kręcę rowerem 10 km na przystanek.

Po kilku przesiadkach i godzinach jazdy busem po południu ląduję w Lubyczy Królewskiej, plan był co prawda inny ale w kierunku Siedlisk nic nie jedzie a nie chcę tracić czasu na siedzenie na przystanku. Zachodzę do sklepu i kupuję 1.5l butelkę wody mineralnej niegazowanej, to jedyne zakupy jakie zrobiłem przez całą wędrówkę. Do popołudnia następnego dnia na szlaku nie ma miejsca gdzie mógłbym zaczerpnąć wody, zapas potrzebny. Podliczając wydatki, tydzień wędrówki nie kosztował mnie więcej jak 50 PLN, wydałem jeszcze na bilety na busa, całkiem przyjazny dla portfela wypoczynek. Spoglądam przed wyjściem na witrynę pełną smakowitych rzeczy, jednak opieram się pokusie, wzdycham i wychodzę. Na parkingu przyczepiam do paska spodni krokomierz, tak będzie codziennie na czas marszu, odtąd robię pomiary i notuję.
Idę szlakiem po bunkrach Linii Mołotowa, Kniazie, zachodzę na stary cmentarz i ruiny cerkwi. Piękne miejsce, w lesie pochylone kamienne krzyże, potężne, wiekowe lipy i jesiony, kamienne schody, widoczne jeszcze zdobienia ścian, żelazny krzyż, jedynie szpetne napisy na ścianach psują mi humor, a co pozostanie po nas... ?
Pogoda wyśmienita, słonecznie i ciepło ale dzień już krótki, do wieczora chcę przebyć jak największy dystans więc nie robię postojów. Dalej na Długi Goraj, oglądam pierwsze bunkry, w sumie jest ich kilkadziesiąt, skręcam na Diabelski Kamień Dahanach, zrywam z połamanego pnia buka grzybnię żółciaka i 2 kapelusze kań wypatrzonych po drodze, robi się ciemno ale idę dalej. W świetle latarki dostrzegam stary składzik siana dla zwierzyny, toż to prawdziwy hotel w lesie, co za szczęście. Szybka decyzja, dzisiaj śpię tutaj, z tyłu pod okapem rozkładam matę i śpiwór, nie palę ogniska, nie gotuję, łyk zimnej wody na kolację, zasypiam.


2 dzień, niedziela 21.10.2012
Wstaję wcześnie, zanim jeszcze w lesie zrobi się widno, tak pozostanie przez cały tydzień, 6 godzin snu to stanowczo za dużo. Łyk wody, guma do żucia i w drogę, Dahany, Juchy, Chmiele, Niwki Horynieckie do Świątyni Słońca, klimatyczne miejsce, ładny las, pogoda ciągle dopisuje. Mam problemy z dotarciem na miejsce bo przy budowie drogi zostały usunięte drzewa z oznaczeniami szlaku, trochę schodzi zanim w końcu trafiam. Kieruję się na Nowiny Horynieckie, głębokim wąwozem schodzę kawałek w dół aż trafiam na źródło, smaczna woda, uzupełniam zapasy wody, odtąd codziennie będę czerpał wodę ze źródeł, piję bez przegotowania. Bardzo urocza okolica, dużo buczyny, stromych i głębokich wąwozów, strumyków, można by pomyśleć że jest się gdzieś w Bieszczadach. Zbieram po drodze grzyby i wykopuję korzonki, wieczorem gotuję pyszną zupę. 


Kierunek Brusno, kończę marsz wcześniej, bardzo fajna miejscówka się trafiła, przytulny bunkier z pięknym widokiem na lesisty wąwóz, cały dla mnie, dzięki towarzyszu Mołotow :)  Co do schronów to byłem mile zaskoczony, widziałem tylko kilka, zachowane w bardzo dobrym stanie, bez śladów zniszczeń, większość z wejściami zakratowanymi ale są i bez, można zobaczyć, wybrać coś dla siebie, zanocować. Przy bunkrach nie widziałem śmieci, napisów czy butelek, w tym co nocowałem nie było śladów po ognisku ani nawet ścieżki, która by do niego prowadziła. Czułem się niesamowicie głupio rozpalając ognisko, jak intruz zakłócający porządek w ścisłym rezerwacie przyrody. Miejsce pozostawiłem w takim samym stanie jak zastałem ponieważ w lepszym nie mogłem, zatarłem wszelkie ślady swojego pobytu, od dawna stało się to regułą w czasie moich wędrówek. Rozpalam małe ognisko, takie by tylko wystarczyło ugotowania zupy, nie mogąc zasnąć długo siedzę wpatrzony w przygasające ognisko.
     Próbuję wyłapać z mroków odgłosy, ludzi, psów, samochodów, zwierząt, a tu nic, absolutna cisza! Wspaniałe doznanie, siedzę po ciemku zafascynowany tym zjawiskiem, upajam się ciszą, tak, właśnie ciszą ! To była najpiękniejsza noc spędzona na Roztoczu.

3 dzień, poniedziałek 22.10.2012
Od rana mgła, błądzę sobie z przyjemnością po wąwozach, bardzo strome zbocza, niegdzie skały, idę wzdłuż strumienia, który czasami gdzieś znika na kilkadziesiąt metrów, po czym znów się pojawia. Dużo śladów zwierzyny, nory, kości, stare poprzewracane drzewa bardzo utrudniają marsz, błoto, dużo źródeł z czystą wodą, ładna okolica, aż dziw bierze, że to miejsce nie jest w jakiś sposób szczególny chronione ? Wychodzę gdzieś na polanę, od tego miejsca zmienia się teren na łatwiejszy, mniej wąwozów, stromych podejść, teren robi się coraz bardziej płaski, dystanse dzienne stają się dłuższe. Zbieram grzyby, dalej leśną drogą, zajadam na śniadanie owoce czeremchy i wykopuje korzenie marchewki. Ale co tam jakieś korzenie, ja tu znajduję rydze, są rydze, jest dobrze !

Duszone rydze, hm… Długo nie wytrzymuję, podrażniony myślą o królewskim daniu. W młodniku sosnowym rozpalam w pośpiechu małe ognisko, jest bardzo wilgotno od mgły, strugam patyki by się zajęły, kilka minut i gotowe. Doskonale powitanie poranka, już nie głodny i w dobrym humorze idę dalej, cel to cmentarz w Starym Bruśnie, najpiękniejszy jeśli można tak powiedzieć, cmentarz jaki widziałem. Otoczony lasem, kamienne, pokryte zielonym mchem krzyże pomiędzy którymi rośnie barwinek, kilka nawet jeszcze kwitło. Krzyże są wykonane z materiału z pobliskiego kamieniołomu, z ciekawymi motywami zdobniczymi, większość bardzo starych ale jest też kilka nowszych, są świeczki. Obok wzgórze, ruiny cerkwi porosły już drzewami, siedzę w zadumie kilka minut, niedługo odwiedzimy groby naszych bliskich.
Po drodze mijam jeszcze sporo nagrobków, przy drodze, w lesie, na polu. Objadam się tarniną, już nie jest taka cierpka i niedobra, sporo jabłek znajduję, część chowam do plecaka na jutro. Po drodze w lesie znajduję kosodrzewinę, to niezwykłe znalezisko w takim miejscu, również niesamowite ilości grzybów w pobliżu lasu Bursztyn. Jeszcze nigdy tyle grzybów w tak krótkim czasie na ograniczonym terenie nie widziałem, żałuję że choć małej części nie mogę ze sobą zabrać.
     Nocleg tym razem pod bukiem niedaleko Łowczanki. W nocy mam gości, dziki podeszły pod obozowisko, dwa razy klaszczę w dłonie i z hałasem znikają w ciemnościach, śpię czujny jak zwierzę i nie daję się zaskoczyć. Trochę kapie z drzew, opada mgła ale ciepło.

4 dzień, wtorek 23.10.2012
Rano zachodzę zaczerpnąć wody ze źródła, przemywam twarz i w drogę, kierunek to źródła Różańca a następnie Pauczy. Znajduję kilka silnie wybijających z podłoża źródeł ze smaczną i nawet niezbyt zimną wodą, ładna okolica. Teren prawie płaski, dużo jodeł, świerków, grab, dąb, czasami brzoza, buk, coraz więcej sosny i podmokłych miejsc. Wykopuję sporo kłączy pałki szerokolistnej, płuczę w strumieniu i do plecaka, starczy na 3 posiłki. W pobliżu Maziarni nocleg, w zacisznym miejscu, pod osłoną świerków i jodeł, na miękkiej poduszce z igieł, nie rozkładam płachty, czyste, rozgwieżdżone niebo. Wodę czerpię z bajorka utworzonego przez bobry, świeżych śladów nie widać, gotuję wodę, jem, siedzę przy ognisku, kolejna fajna nocka. 

5 dzień, środa 24.10.2012
Przyspieszam, dochodzę do wniosku, że nie zdołam przejść zaplanowanej wcześniej trasy w terminie. Obieram kierunek na Łaminos, następnie brzeg Tanwi i Sopotu. Lasy poza brzegami tych rzek mało urozmaicone, monokultura sosny, mijam miliony sosen, wszystkie wydają się takie same. Poszycie również bardzo ubogie, mech, tylko gdzie niegdzie borówki, niewiele w takim miejscu można znaleźć do jedzenia. Mijam dużo grzybiarzy, wysyp podgrzybków, ja nie jestem zainteresowany. O tej porze roku sporo się dzieje w lesie, prócz typowych prac związanych z gospodarką leśną trwają budowy dróg dojazdowych i przeciwpożarowych zbiorników wodnych.
Brzeg Tanwi i Sopotu dość stromy, liczne źródła z czystą wodą wypływają z piaszczystej skarpy, uzupełniam butelkę. Wędruję wzdłuż brzegów, bardzo dużo ogromnych jodeł i świerków, niektóre poprzewracane, spróchniałe, porosłe grzybami, znajduję kilka chronionych. Zbieram próchno na hubkę oraz ze sterczącego wiatrołomu, wysuszone kawałki jodły i świerka na podstawkę do świdra ręcznego. Przeprawiam się na drugi brzeg po pniach drzew, dalej odbijam bardziej na północ w kierunku Józefowa, mam nadzieję znaleźć coś do jedzenia. Nie myliłem się, pod koniec dnia w pobliżu kamieniołomów w młodniku sosnowym zbieram sporo rydzy i dzikich jabłek, małe i kwaśne więc nikt na nie nie spojrzy a dla mnie tego dnia to wspaniałe znalezisko.
W pobliżu dużo dzikiej marchewki, wiesiołka i innych jadalnych roślin, nie zbieram, za to zrywam przy szlaku trochę jagód jałowca i ziela macierzanki piaskowej, przyprawię tym duszone rydze. Spieszę się bo mrok zapada, tego dnia nocleg wypadł nad brzegiem Niepryszki, w niezbyt dobrym miejscu ale dalej nie miałem ochoty wędrować. Trudy wędrówki wynagradzam sobie wspaniałą kolacją złożoną z kilku dań, z kompotem z żurawiny na deser. Prawdziwą ucztę miałem tego wieczora, najpierw rydze, potem pieczone jabłka, smaczne kłącza pałki, nikt przecież nie mówił że mam głodować :)

 6 dzień, czwartek 25.10.2012
Ruszam przed świtem na Krzyżową Górę, Górę Brzezińską do rezerwatu Szum, na kilka godzin pokazuje się słonko, jest ciepło. Zjadam owoce czeremchy, wykopuję korzenie wiesiołka na zupę. Znów nabieram wody ze źródła, robię kilka zdjęć, niebieskim szlakiem na Górę Smolnik i do rezerwatu Wielkie Bagno. Już sama nazwa wskazuje że jest duże, jest gdzie połazić, robi na mnie spore wrażenie, pewnie tak kiedyś wyglądała pierwotna puszcza. Dominują brzozy i świerki, zarośla borówek, bagna zwyczajnego, wierzb, wysokie trawy, poduszki mchów, żurawina, pod butami pokazuje się woda, mam szczęście bo jest niski poziom, susza. Teren trudny do przejścia, zupełnie inna bajka gdy poruszamy się po utwardzonej drodze, ciekawym doświadczeniem jest marsz w takim terenie. Maszeruję leśną drogą do 19.00 przy świetle latarki, zaczyna padać deszcz, nocleg w pobliżu Woli Dużej. Rozwijam plandekę wśród świerków, łyk wody i
spać, rano deszcz ustaje.

7 dzień, piątek 26.10.2012
Zmieniam plan dnia, teraz gotuję zupę rano a nie wieczorem, w ten sposób lepiej mój organizm będzie wykorzystywał posiłki. Kieruję się na północ, w Chlebnej 3 siedliska i jeden zamieszkały przez staruszków uroczy domek na pagórku wśród lasów.
Mam szczęście, znowu kilka jabłek znajduję wśród liści, część zjadam po drodze a reszta ląduje w plecaku. Nie mam mapy okolicznych terenów, przez kilka kilometrów idę na wyczucie, trochę się zakręciłem i błądzę, wcale mnie to nie przeraża, wprost przeciwnie. Już dawno odkryłem, że najlepsze przygody to bez mapy, kompasu i poza szlakiem, najwyżej zostanę dzień dłużej :)
     Przekraczam Białą Ładę, wychodzę z lasu w okolicach Kol. Sokołówka, kieruję się na zachód na Bagna Rakowskie. Pochmurno, wieje, zaczyna padać śnieg, tylko na chwilę, nie podoba się to, czyżby zapowiedź zmiany pogody ?
Wiatr ucichł, zrobiło się słonecznie, coraz zimniej. Piękny las jodłowo-świerkowy, robię zdjęcia, mam ochotę zanocować w okolicy ale jeszcze jest za wcześnie, idę dalej, Cybulne Góry, Dzwola, gościńcem Janowskim w okolice Flis. Rozkładam się już po ciemku w młodych sosenkach, nic nie gotuję, nie mam ochoty, zrobię to rano. Cicho, czyste niebo i bardzo zimna noc, mam dobry śpiwór więc się zakopuję i śpię. Niestety niedługo, najpierw obudził mnie padający mokry śnieg a nad potem krople deszczu bębniące o plandekę, na szczęście wszystkie rzeczy mam schowane, nic nie zmoknie, ponownie zasypiam.

8 dzień, sobota 27.10.2012
Robi się widno a deszcz nie ustaje, nie ma najmniejszych szans na poprawę sytuacji (deszcz padał jeszcze dwa dni). Leżę pod plandeką, zastanawiam się co robić, czy jest sens dalej iść ?  Podejmuję decyzję, wracam dzień wcześniej do domu, trudno, w takich warunkach marsz byłby tylko wyzwaniem a nie przyjemnością, prócz przebycia wyznaczonej trasy nic więcej bym nie zyskał. Miałem spodnie i kurtkę przeciwdeszczową, nie bałem się deszczu, jednak po całym dniu dobrze jest mieć gdzie się wysuszyć i ogrzać. W lesie pod plandeką było by trudno, gdybym znalazł jakieś zadaszenie na noc pewnie poszedł bym dalej.
     Do Janowa Lubelskiego miałem jeszcze kilka godzin marszu, ciągle padał deszcz, droga fatalna, błoto, śnieg i ogromne kałuże, miejscami mam problem by je ominąć. Tym razem wyjątkowo cieszyłem się, że wracam do domu, to chyba pierwszy raz gdy chciałem jak najszybciej znaleźć się w ciepłym i suchym miejscu.

Pomiary  
Aby dokładnie móc przeanalizować sytuację, miałem przy sobie krokomierz Silva ex Connect zliczający przebyty dystans (kroki, kilometry) z wbudowanym filtrem zapobiegającym błędnym pomiarom, zegarkiem i licznikiem spalonych kalorii. Codziennie jak skończyłem marsz zdejmowałem krokomierz i zapisywałem wyniki, rano ponownie przypinałem.


Dzień
kroki
kcal
km
1
26232
1360
11,2
2
36157
1877
13,6
3
37342
1926
16,0
4
43355
2249
18,6
5
41155
2123
17,7
6
57180
2970
24,6
7
59106
3049
25,4
8
13731
712
5,9

Ponieważ dzień był krótki starałem się jak najdłużej wędrować, wstawałem przed świtem i dreptałem do 18-19 kończąc przy świetle latarki, z wyjątkiem pierwszego i ostatniego dnia, dziennie 10-11 godzin spokojnego marszu.
Ustawienia dla długości kroku 43cm, przed wyjazdem krokomierz nie był kalibrowany, uznałem za mało istotne, szlak był zbyt zróżnicowany pod względem trudności. Szedłem asfaltowymi leśnymi drogami, ścieżkami zwierząt, po bagnach, przedzierałem się przez zarośla jeżyn jak i wspinałem się na strome zbocza wąwozów, trudno podać jedną, miarodajną długość kroku. Nie wiem jak dużym błędem są obarczone ilości odczytane z krokomierza, nie będę robił dokładnego bilansu energetycznego. Poza tym przebyty dystans nie jest w tym tak bardzo istotny, ważniejsze były zmiany intensywności wysiłku w okresie tygodnia.
Po dodaniu do wartości z tabelki kalorii spalonych podczas spoczynku otrzymamy całkowity wydatek energetyczny w ciągu doby, nie będę szczegółowo wnikał ile to dziennie było. Specjalnie wybrałem trasę o różnym stopniu trudności i warunkach, zmieniałem intensywność wysiłku i dzienny dystans by średnia z tygodnia była bardziej realna.


Zwyczajny dzień 
Rozkład dnia był prosty, wstać wcześnie, zajść jak najdalej, po drodze atrakcje i zbieranie jedzenia. Rozbijałem się po już ciemku, tam gdzie zdołałem dojść, gotowałem, jadłem, robiłem notatki, podsumowanie i plan na następny dzień, odpoczywałem, siedziałem przy ognisku wpatrując się jak przygasa, kładłem się spać, wszystko sprowadzone do podstawowych potrzeb. Wspaniała jest taka wędrówka po lasach, przenoszę się do innego świata, zero stresu, pozerstwa, nadymania się przed innymi, tutaj pieniądze i wygląd nie mają wartości. Nie patrzę na zegarek bo i po co, przecież nie muszę się nigdzie spieszyć, nie jestem z nikim umówiony, nie idę do pracy. Zapominam co to Urząd Skarbowy, ZUS, banki, sklep, samochód, telewizor czy internet. Nie intersuje mnie cena benzyny ani światowy kryzys, polityka jest w tym momencie abstrakcją. Daję radę bez ciepłej wody, prądu, codziennej kawy i dostępu do internetu, nie muszę grać z kumplami. Nikt nie dzwoni, robię to na co mam ochotę, mogę sobie pozwolić na zapuszczenie brody, w końcu jestem sobą.
Właśnie takie wypady dla mnie mają sens, nauka i zbieranie doświadczeń, większość obaw tkwi tylko w naszych głowach, podejmuję takie wyzwania by te obawy przełamać, zwykle nie mają żadnego racjonalnego wytłumaczenia.

Jedzenie
Dla niektórych pewnie najciekawszy aspekt tej relacji. Tak jak wcześniej zapowiedziałem, przez cały tydzień jadłem tylko to, co udało mi się pozyskać na szlaku, owoce, korzenie, rośliny i grzyby, wyłącznie to co ''dzikie''. Dlatego nie włączyłem do swojej diety kukurydzy, której ogromne pola mijałem drugiego dnia, resztek ziemniaków pozostawionych na polu, malin, aronii, owoców z sadów uprawnych jak też innego pożywienia, które uznałem za ''nie dzikie''. A takich możliwości było dużo, byłoby to jednak zwykłą kradzieżą i oszustwem, powiedziałem sobie nie. 


Wybrałem łatwą porę roku, obfitość grzybów, owoców i innego ''zielonego dobra'', zabrałem ze sobą  sól, pieprz i pastę do zup - luksusy w moim odczuciu, czy nie było za łatwo ?

Z pozyskaniem czegoś do jedzenia nie było żadnych problemów, codziennie jadłem owoce, które zrywałem po drodze, doskonałe źródło witamin, soli mineralnych, zaspokajały uczucie głodu i gasiły pragnienie.

Koniec października to nie jest ''owocowy szczyt '', różnorodność jednak duża. Najwięcej w przeciągu tygodnia, wg ilości zjadłem kolejno: dzikich jabłek, głogu, borówki borusznicy, czeremchy, żurawiny, tarniny, borówki bagiennej, jeżyn, borówki czernicy, malin. Owoce jadłem wprost z krzaka, zwykle stanowiły moje śniadanie i obiad. Jabłka, mimo że kwaśne, małe i twarde dobrze oszukiwały mój żołądek, jeśli znalazłem więcej chowałem do plecaka i wydzielałem, raz udało mi się nazbierać na 3 dni. Owoce są mniej kaloryczne niż korzonki ale ich przygotowanie zajmuje mniej czasu. Mogę powiedzieć, że przez tydzień byłem na wspaniałej, mojej ulubionej diecie, diecie owocowej, jadłem ile chciałem i chudłem. Buszowałem w zaroślach bagna zwyczajnego i na kolanach wypatrywałem wśród mchów czerwonych owoców żurawiny, których tam mogłem nazbierać sobie ile dusza zapragnie, za darmochę. Do tej pory nie smakowała mi żurawina prosto z krzaka, a tam objadałem się nią jak najlepszym smakołykiem, a kompocik przy wieczornym ognisku był wspaniały, nawet bez cukru. Razu jednego, nieco znudzony smakiem tajskiej pasty do zup ugotowałem ''kwaśnicę,'' bardzo kwaśną zupę, którą odpowiednio ''przyprawiłem'' sokiem z żurawin. Jabłka czasami piekłem w żarze ogniska, były smaczniejsze. Owoce to główne źródło zaopatrzenia mojego organizmu w cukry, nie odczuwałem potrzeby zjedzenia czegoś słodkiego.


Szyszkojagody jałowca rozgniatałem i doprawiałem oszczędnie zupy, lubię ich aromat.

Miałem nadzieję, że pod bukami znajdę jeszcze bukiew, po uprażeniu smaczna przekąska, źródło tłuszczu, magnezu i kalorii, niestety nie znalazłem ani jednego orzeszka.

Z zieleniny najwięcej zbierałem pokrzywy, drobno pokrojona stanowiła wartościowy dodatek do zupy. Wszędobylska więc nie miałem problemów z jej znalezieniem, czasami zbierałem macierzankę, listkami przyprawiałem duszone rydze. Poza tym używałem ziela barszczu, kurdybanka, rzeżuchy, podagrycznika, co tam się pod rękę nawinęło. 

Z korzonkami było trochę inaczej, mimo że nie brakowało dzikiej marchewki, wiesiołka, barszczu, pasternaka, mniszka czy pałki to zazwyczaj nie chciało mi się kopać, jak już to wybierałem te największe, najbardziej wydajne.   
Z kawałka zaostrzonej gałęzi robiłem sobie prymitywną kopaczkę, wiesiołka nakopałem w 15 min. na dwie zupy, kłączy pałki miałem na 3 dni po jednorazowym ''ryciu'', ich zbiór i przygotowanie to w sumie ok. 1 godz. Pieczone na żarze kłącza pałki są doskonałe, pożywne, sycące, jest co żuć, szybkie i łatwe przygotowanie.  Wiesiołek jest dobrym dodatkiem do zup, jego korzenie mogą mieś kilka cm grubości, w zupie miękną, nie są włókniste jak pałka. Topinambur znalazłem dwa razy, tylko raz zabrałem garstkę  bulw na zupę.

Ogólnie możliwości zbioru dzikich roślin było dużo więcej, po drodze widziałem też inne jadalne gatunki których zupełnie nie wykorzystałem, np. kłącza czyśćca błotnego, korzenie łopianu, czarny bez. Ja wybierałem te, na które miałem ochotę danego dnia, a garnek zupy nie potrzeba dużo, garść korzonków, kilka grzybków, zielenina, 0,5 godziny zbierania i mamy obiad. Średnio dziennie poświęcałem ok. 1,5 godz. na zbiór i przygotowanie tego co jadłem, niezbyt się przykładałem bo nie byłem głodny. Gotowałem raz dziennie, dieta nie była monotonna, codziennie wymyślałem nowe potrawy, urozmaicałem dodatki do zup np. stosowałem zioła.

Grzyby to osobna historia, ich zbiór zajmował najmniej czasu, rosły na drodze w takiej ilości, że nie musiałem specjalnie szukać, 1 godzina marszu i tydzień jedzenia. Wyjątek stanowią rydze, których zbieranie zajęło mi ok. 0,5h, to porcja na garnek 1,5l. Czasami nazbierałem grzybów na dwa dni, szczególnie duże prawdziwki, wykorzystywałem tylko warstwę rurek, część grzyba o najwyższej wartości pokarmowej, po rozgotowaniu przypominały makaron.

Po drodze mijałem sporo miejsc gdzie można było zaczerpnąć wodę, dużo strumieni i źródeł, wybierałem te najbardziej pewne. Zwykle piłem bez przegotowania, gotowałem przy wieczornym ognisku kompot z żurawiny lub herbatkę ze świerkowych lub jodłowych igieł.


Na pewno wydatek energetyczny organizmu przewyższał to co mu dostarczyłem przez ten tydzień, inaczej nie schudłbym te kilka kilogramów. Jedzenie przez ten okres i w tych warunkach nie stanowiło najmniejszego problemu, było niskokaloryczne, bez odpowiedniej ilości białek, tłuszczy i węglowodanów, mogłem jedynie zapewnić większość witamin i minerałów. Nie odczuwałem braku białka pochodzenia zwierzęcego, nie śniły mi się po nocach pieczone kurczaki czy schabowe, widok opakowań na szlaku po słodyczach też nie doprowadzał mnie do histerii.
Pomimo skromnej diety mój organizm świetnie funkcjonował, szybko przyzwyczaił się do zmian, wynik wcześniejszego przygotowania.
Takie z góry było założenie, zapomnieć na kilka dni o jedzeniu a kontemplować okoliczności przyrody :)


No i co z tego wynikło ?
Przez tydzień wędrówki sporo się nauczyłem, odkryłem braki w swojej wiedzy i nowe możliwości. Jest duża różnica pomiędzy tym co sobie do tej pory robiłem na jednodniowych wypadach w przydomowych krzakach a dłuższej, co najmniej kilkudniowej diecie opartej wyłącznie o ''zbieractwo''.
Przed wyprawą miałem pewne obawy, czy wytrzymam fizycznie, jak to będzie bez chleba i mięsa cały tydzień, może nie będę miał siły iść, albo nic nie znajdę w lesie do jedzenia, będę ciągle głodny, trząsł się będę z zimna, ból brzucha i problemy z żołądkiem uniemożliwią mi marsz ?

Było zupełnie inaczej, nie uważam bym głodował, niedożywienie oczywiście tak. Nie wpłynęło to jednak w jakikolwiek negatywny sposób na moje samopoczucie, wprost przeciwnie, humor mnie nie opuszczał a to podstawa udanego wypadu. Nie odczuwałem skutków niedożywienia w inny sposób, nie bolała mnie głowa czy inne części ciała, nie zauważyłem pogorszenia zdolności intelektualnych, nie miałem problemów fizycznych, wydolność fizyczna raczej wzrosła.
Trudno więcej napisać, tydzień to stanowczo za mało na ciekawsze obserwacje, myślę że eksperyment powinien trwać co najmniej miesiąc, zakładając oczywiście zbliżone warunki. Kiedyś się pewnie o to pokuszę, bo tematyka głodu, a może bardziej niedożywienia, bardzo mnie interesuje. Powstało dużo prac naukowych opisujących funkcjonowanie organizmu przy niedożywieniu lub całkowitym braku pożywienia, w dłuższym okresie czasu, i to znacznie lepiej.
To co ja zrobiłem nie jest więc niczym niezwykłym, ma wartość tylko dla mnie.

Najważniejsza była dla mnie szybkość utraty masy ciała, na podstawie którego mogę oszacować jak długo mógłbym na takiej diecie ''pociągnąć'', to był jeden z celów tego eksperymentu. Waga początkowa to ponad 90 kg, kilka kilogramów nadwagi, specjalnie nie przytyłem wcześniej, nie było to zamierzone ale zapasy energetyczne w moim przypadku pozostają duże. W ciągu tygodnia schudłem, z 93,7 kg do 88,1 kg, co po odjęciu daje 5,6 kg i średnią 0,8kg/dzień, to dużo.

Zakładając teraz utratę połowy masy ciała (jakieś warunki trzeba przyjąć) jako graniczną, przy pozostałych niezmiennych warunkach (mało prawdopodobne), otrzymujemy okres 2 miesięcy. To bardzo przybliżony czas ''przeżycia'' na takiej diecie, wynik potwierdza moje wcześniejsze przypuszczenia.
Dalsze ''drążenie'' tematu to tylko domysły i teorie, mniej lub bardziej prawdopodobne dlatego pozwólcie, że na tym zakończę. 

czwartek, 1 listopada 2012

Into the wild

Pewnie większość z was już widziała ten film. Ja kilka razy i co jakiś czas wracam. Jeśli ktoś jeszcze nie widział to gorąco polecam. Przed filmem przeczytałem książkę o tym samym tytule. Dużo dokładniej opisuje całą historię i pozwala lepiej zrozumieć co się wydarzyło. Film jest uzupełnieniem książki. Dobrze pokazana niebanalna historia o tragicznym finale, piękne widoki, muzyka.



To tak, na dzisiejszy dzień. Pamiętajmy o wszystkich, których wśród nas, już nie ma...


Radość kryją lasy gdzie nie zbłądzą ludzie;
Rozkosz czeka na brzegu, co sam tkwi w bezkresie;
Jest gdzieś społeczność, której nikt nie budzi,
Gdzie głębin czuć bezmiar i fal ryk się niesie:
Kocham ludzi wciąż silnie, lecz mocniej Naturę...

                                                        -Lord Byron