poniedziałek, 28 stycznia 2013

Piryt i krzemień


Krzesanie ognia za pomocą pirytu i krzemienia jest jedną z najstarszych metod na uzyskanie ognia, ludzie wykorzystywali tą technikę już 45 tys. lat temu!
W Polsce na stanowisku archeologicznym w Ośnie Lubuskim archeolodzy znaleźli krzemienie służące do krzesania ognia z czasów późnego paleolitu, użytkowane przez społeczność kultury świderskiej, a więc w okresie między 10600 lat p.n.e. do ok. 9600 lat p.n.e. Łowcy z epoki kamienia krzesali iskry krzemieniem i pirytem, dla nich była to konieczność i codzienność, nie sprawiało im pewnie to większej trudności niż obecnie nam posługiwanie się zapałkami. W okolicach podbiegunowych piryt był używany do krzesania ognia jeszcze w XVIII w. A więc historia wykorzystania pirytu i krzemienia to 47 tys. lat, w porównaniu z tym śmiesznie krótka wydaje się historia współczesnych wynalazków do otrzymywania ognia, np. bezpieczne zapałki zaczęto produkować w 1855 r.

Piryt - nazwa pochodzi z Grecji od ''pyr''- ogień oraz ''pyrites'' - iskrzący, gdyż minerał ten iskrzy pod wpływem uderzeń stali, krzemienia czy innego twardego minerału. Inne nazwy to iskrzyk, iskrzyk żelazisty, był nazywany ''złotem głupców'' ze względu na piękną złotą barwę i ciężar, który mógł zmylić niedoświadczonego poszukiwacza złota. Dawniej jednak nie zawsze odróżniano poszczególne siarczki żelaza i stąd w języku arabskim słowem ''marqasitae'' określano piryt i markasyt, na podstawie danych etnograficznych czasami trudno ustalić jaki konkretnie minerał był używany do krzesania iskier. Dla nas najważniejsze jest to, że zarówno piryt jak i markasyt dają iskrę.

Piryt obok markasytu jest polimorficzną odmianą siarczku żelaza FeS2, o charakterystycznym regularnym układzie krystalograficznym, kryształy najczęściej mają postać sześcianów, ośmiościanów, dwunastościanów, często z widocznymi na ściankach zbrużdżeniami. Występuje w skupieniach zbitych, ziarnistych, skorupowych, kulistych i groniastych. Ciężki, często z domieszkami innych metali, nieprzezroczysty, srebrzystożółty z metalicznym połyskiem, pod wpływem powietrza pokrywa się ciemniejszym, lekko matowym nalotem, reaguje też z wodą, na powierzchni mogą się tworzyć rdzawe plamy tlenów żelaza. Rysa zielonkawoczarna, twardość 6-6,5 (krzemień 7), przy uderzaniu krzemieniem powstaje charakterystyczny zapach siarki.

Piryt jest bardzo pospolitym minerałem, występuje niemal we wszystkich typach skał, w Polsce głównie Górny Śląsk (towarzyszy złożom cynku, ołowiu, węgla), Góry Świętokrzyskie, Dolny Śląsk.
Poza samym pirytem (w czystej postaci) można użyć skał bogatych  w ten minerał, taki okaz miał prawdopodobnie Ötzi. Skały bogate w piryt dużo łatwiej znaleźć niż sam piryt, jednak trudniejsze jest krzesanie, powstaje mniej iskier i ścierany jest niepalny pył ze skały, który utrudnia zapłon hubki.

Swój kawałek pirytu znalazłem na hałdzie odpadów pogórniczych z kopalni węgla w Bogdance, przypadkiem bo poszukiwałem odciśniętych roślin w karbońskich łupkach. Nie był to jakiś piękny, kolekcjonerski okaz, do krzesania iskier jednak się nadawał. Pirytu można poszukać na hałdach przykopalnianych, kamieniołomach, wyrobiskach, żwirowniach, naturalnych odsłonięciach geologicznych, w większości będą to niewielkie okazy z których trudno będzie uzyskać iskrę. Odpowiedniej wielkości piryt można kupić, wydaje się to najłatwiejszym rozwiązaniem, przynajmniej na początek, by potrenować. W sklepach z minerałami, giełdach, na aukcjach internetowych nie brakuje konkrecji pirytu, nie kosztują też dużo. Szukamy pirytu wielkości co najmniej cytryny, większym łatwiej się posługiwać. Bryłki pirytu o ziarnistej budowie łatwo się wykruszają, najlepiej by nasz kawałek pirytu miał mocną, litą strukturę.

Zestaw do krzesania składa się pirytu i krzemienia, można uznać go za prekursora krzemienia i stalowego krzesiwa, działanie jest analogiczne. Iskry powstają w momencie uderzania napastnikiem (krzemieniem) w piryt, energia uderzenia jest przekształcana w energię cieplną. Drobiny pirytu pod wpływem uderzeń twardym minerałem są odrywane, szybko reagują z tlenem z powietrza i wytwarzają gorącą iskrę o energii wystarczającej do zapłonu hubki. Piryt spala się w powietrzu (reakcja egzotermiczna) tworząc tlenki żelaza i dwutlenek siarki (dlatego pachnie jak siarka). Napastnikiem nie musi być krzemień, stosować można inne skały/minerały o podobnych właściwościach np. kwarc, agat. Krzemień powinien mieć ostre krawędzie, łatwiej uzyskać iskrę, mniejsze wióry można używać w oprawie drewnianej bądź rogowej.

W świetle dziennym iskier prawie nie widać, łatwiej dostrzec je w ciemności. Iskry, w porównaniu z krzesiwem tradycyjnym wykonanym ze stali, są pojedyncze, małe, rozpryskują w różnych kierunkach, dość trudnych do przewidzenia, często gasną przed dotarciem do hubki. Niekiedy w historycznych zestawach w bryłce pirytu widoczne jest podłużne zagłębienie, powstawało w wyniku długotrwałego (kilka tysięcy uderzeń ?) użytkowania, w pewnym stopniu ułatwiało ono skierowanie iskier na hubkę. Takie zagłębienie nie jest konieczne, cała sztuczka z krzesaniem iskier polega na tym, by tak manewrować pirytem i napastnikiem, uderzać pod odpowiednim kątem, aby jak najwięcej iskier spadało na hubkę. Mój kawałek pirytu był niejednorodny, maleńkie kryształy pirytu tworzyły ok. 0,5 cm podłużne warstwy w kruchej skale otaczającej, musiałem uderzać krzemiennym odłupkiem w krawędź pirytu by iskry spadły na hubkę.

Hubkę przyciskamy pirytem do podłoża lub krzeszemy iskry nad hubka. Najistotniejsze, jeśli chodzi o skuteczność w tej technice, jest moi zdaniem odpowiednie przygotowanie hubki, chociaż niektóre hubki nie wymagają specjalnego przygotowania poza wysuszeniem. O preparowaniu hubek będzie osobny wpis, teraz bardziej ogólnie. Do pierwszych prób polecam najlepszej jakości warstwę amadou z hubiaka pospolitego, dobrze przygotowaną. Hubkę gotuję w roztworze z popiołu drzew a mechacę ostrym krzemieniem, pod tym względem żaden współczesny stalowy nóż, wykonany z super stali i super ostry nie dorówna krzemiennemu wiórowi, nie ma nic lepszego! Włókna mają być jak najcieńsze, tak by następował zapłon od pojedynczej iskry. Dlaczego mają być tak rozdrobnione, spróbujcie odpalić od zapałki drewnianego wióra o grubości kartki papieru a następnie to samo powtórzyć dla kłody drewna grubości ramienia, to chyba oczywiste? Podobnie z hubką z hubiaka, samo moczenie w roztworze popiołu nie gwarantuje sukcesu. Jak już opanujemy łapanie iskier z pirytu na spreparowane amadou to polecam bardzo używanie amadou z hubiaka pospolitego bez preparowania. Wystarczy wysuszyć i zmechacić, bardzo łatwo łapie iskry, niewiele gorzej niż hubka moczona w roztworze popiołu. Poza hubiakiem używałem puchu wierzby, wyschniętego wnętrza czasznicy i zwęglonej bawełny - historycznie nie pasuje do tego zestawu, jednak żadna z nich nie jest tak dobra jak hubiak.

Podczas uderzania napastnikiem w piryt powstaje szary pył, który osadza się na hubce i utrudnia (częściowo) zapłon. Jeśli hubka nie złapie iskry to trzeba ją ''odświeżyć'', ponownie zmechacić. Nie zawsze tak szybko udaje się skrzesać ogień jak na filmiku, nieraz zajmuje to więcej czasu, trzeba kilku prób, coś zmienić, poprawić.

Cała technika krzesania iskier to w zasadzie uderzanie o siebie dwóch ''kamieni'', łatwa do opanowania, skuteczna, nie wymagająca wysiłku fizycznego ani sprawności. Jest łatwiejsza niż krzesiwo tradycyjne, na pokazach po moich wskazówkach udaje się uzyskać żar dwoma ''kamieniami'' już 5 latkom.

Problemem zwykle jest zdobycie materiałów do stworzenia takiego zestawu do krzesania ognia, nie może to jednak nas zniechęcić.

Sam nie wiem dlaczego, ale dużo osób kojarzy technikę krzesania ognia '' dwoma kamieniami'' z dwoma krzemieniami. Stąd pojawia się często pytanie, czy jest możliwe skrzesanie ognia uderzając o siebie dwa kawałki krzemienia, a może innych kamieni? Z tego co wiem nie jest to możliwe, nie ma na to źródeł pisanych ani jakichkolwiek dowodów, nikomu się to nie udało, przynajmniej jeśli mówimy o hubkach naturalnych. Przy uderzaniu o siebie dwóch kawałków krzemienia powstaje iskra (światło) ale o zbyt niskiej energii by możliwy był zapłon jakiejkolwiek naturalnej hubki. Jest to tzw. zjawisko tryboluminescencji, które można zaobserwować także przy uderzaniu o siebie innych skał np. kwarcu. Nie oznacza to jednak, że od iskry powstałej z uderzania o siebie dwóch krzemieni czy innych skał nie jest możliwy zapłon hubki sztucznej np. waty nasączonej skrajnie łatwopalną cieczą. Ponieważ temat jest bardzo ciekawy zamierzam zrobić testy i sam się o tym przekonać.




poniedziałek, 21 stycznia 2013

Herbatka z malinowych pędów


Lubię zimę, siarczysty mróz i biały śnieg, który wszystko przykrywa, noc wtedy nie jest taka ciemna, a ciszę przerywa tylko trzask płonących polan. Po całym dniu łażenia po lesie, przedzierania się przez zarośla i zaspy, zmarznięty i zmęczony szukam zacisznego miejsca, gdzie mógłbym rozpalić ognisko, posiedzieć i odpocząć. Dni są krótkie, ale za to można dłużej posiedzieć przy ognisku, wystrugać coś w drewnie, ogrzać się czy napić gorącej herbatki. Najbardziej lubię herbatkę z malinowych pędów myślę, że i wszystkim innym posmakuje. Rozgrzewająca i zdrowa, ma jasnożółty kolor, delikatny malinowy smak, wspaniały aromat, to numer jeden wśród zimowych leśnych herbatek.

Pędy malin można zrywać na herbatkę przez cały rok, łatwo je znaleźć nawet po największych opadach śniegu. Najczęściej wykorzystuję pędy w okresie, gdy nie ma już liści, od końca jesieni do wiosny. W lecie herbatka z zielonych liści i pędów ma nieco inny smak i kolor. Zbieram świeże, jednoroczne 20-30 cm końcówki pędów z cienką korą. Nożem tnę na kilkucentymetrowe kawałki i wrzucam na wrzątek, kilka minut gotuję by nabrała ''mocy''.

W zimie taka herbatka to rewelacja!





wtorek, 8 stycznia 2013

Ręczny świder ogniowy - bez

Dwa gatunki, bez czarny (Sambucus nigra) i bez koralowy (Sambucus racemosa), ze względu na podobne właściwości opiszę razem. Obie rośliny to krzewy, szeroko rozpowszechnione, bardzo pospolite i łatwe do rozpoznania. Pędy bzu, jeśli spojrzymy na przekrój gałązki, mają twarde zdrewniałe ścianki i miękki, gąbczasty rdzeń. Mamy dwie możliwości pozyskania pędów bzu na świder, pierwsza to zbiór świeżych i sezonowanie, druga to szukanie już uschniętych. 

 Pędy bzu czarnego: od lewej 1-3 świeże i 4-5 uschnięte;
 pęd 1 i 4 od lewej nie nadaje się na świder, zbyt cienkie ścianki,
 2 i 5 OK, 3 bardzo dobry -grube ścianki, mało rdzenia

W pierwszym przypadku ze znalezienie w lesie odpowiedniego materiału nie ma problemu, przez cały rok takie pędy znajdziemy. Szukamy długich, prostych pędów o jak najgrubszych ściankach w stosunku do rdzenia. Ten element jest bardzo ważny, grubsze ścianki zapewniają odpowiednią wytrzymałość świdra, jeśli ścianki będą cienkie to łatwo się może złamać. Praktycznie tylko zdrewniałe ścianki łodygi bzu ścierają się w kontakcie z podstawką tworząc gorący pył, przy cienkich ściankach świder działa jak wiertło i wtedy łatwo możemy przewiercić podstawkę na wylot nie uzyskawszy odpowiedniej ilości pyłu. Na zdjęciach widoczne jest to jakich pędów poszukujemy, wycinamy nożem i sprawdzamy przekrój, jeśli ścianki są za cienkie to szukamy dalej. Kolejna rzecz to średnica świdra, zrobione z bzu wymagają dużej siły docisku więc wybieramy jak najcieńsze, przykładowo moje świdry z pędów bzu sezonowane miały 50-70 cm długości i 7-8 mm średnicy. Z pędów usuwamy korę, nierówności, wygładzamy i suszymy. Jeśli pęd nie jest zbyt prosty nie szkodzi, prostujemy na gorąco. Powierzchnię świdra można posmarować żywicą z drzew iglastych dla zwiększenia przyczepności, dłonie nie będą tak szybko opadać w dół, co umożliwi dłuższe świdrowanie bez konieczności poprawiania chwytu, można tak zrobić również przy innych gatunkach. Podstawkę robię najczęściej ze  świerku, można stosować inne gatunki, takie jak wymieniłem przy świdrze z konyzy. Dalej postępujemy identycznie jak przy świdrach z innych gatunków. Sezonowany pęd bzu jest jednym z najlepszych materiałów  na świder ręczny, skuteczny, szybki, wytrzymały, elastyczny.


Świdry z bzu czarnego, 1-2 uschnięte, 3-5 sezonowane

Gdy zechcemy znaleźć w trenie pęd bzu nadający się na świder, naturalnie uschnięty i użyć go niecenia ognia tak łatwo już nie będzie. Te które znalazłem były krótsze, miały 40-50 cm długości i grubsze 7-10 mm średnicy, lepszych nie znalazłem. Krótsze ponieważ końce gałązek są bardzo kruche, zdrewniałe ścianki nie mają na cieńszym końcu 1 mm grubości i sztuką jest tym świdrować. Nawet przy najlżejszym ściskaniu świder ulec może zniszczeniu, trzeba lekko i z wyczuciem opierać dłonie.
Większa średnica by zwiększyć wytrzymałość świdra, naturalnie uschnięte pędy są bardzo kruche, tutaj już nie możemy tak mocno i pewnie cisnąć do podstawki jak w przypadku materiału sezonowanego, pędy nie są też tak elastyczne. Zbieram kilka uschniętych pędów na świder, zwykle 3-5 gdyż nie wiem ile podczas świdrowania rozpadnie się w dłoniach, rzadko udaje się uzyskać żar pierwszym świdrem i przy pierwszej próbie. Podobnie jak przy świdrze z łodygi pałki szerokolistnej, max. szybkie obroty przy lżejszym docisku. Dokładnie obserwujemy jak ściera się końcówka świdra, kolor pyłu i wielkość włókien, czasami trzeba zmienić jakiś element by udało się rozniecić ogień, przede wszystkim jednak, trzeba praktyki by można było mówić o skuteczności takiego rozwiązania. W porównaniu do świdrów z sezonowanych pędów takie naturalnie uschnięte stwarzają więcej problemów, można rzec, że to zupełnie inna bajka.

Gdy nie znajdziemy uschniętego pędu bzu takiej długości jakbyśmy chcieli jest możliwość zastosowania świdra z przegubem. Suchy kawałek gałązki o długości ok. 5 cm to już żaden problem znaleźć, przedłużkę robimy z innej gałązki, nie koniecznie suchej i z bzu, może być z innego gatunku roślin. O świdrach z przegubami, dokładnie co i jak, napiszę kiedyś obszerniej.


sobota, 5 stycznia 2013

Herbatka Ötziego


Wśród wielu ciekawych rzeczy znalezionych przy Ötzim były też przywiązane do jego ubrania dwa, okrągłe kawałki porka brzozowego, nawleczone na rzemień i zabezpieczone kilkoma węzłami. Badacze doszli do wniosku, że Iceman miał skromną apteczkę, grzyby te wykorzystywał do celów leczniczych. Ötzi miał przy sobie pojemniki z kory brzozowej, mógł więc przygotowywać napar z porka. Wędrował przez góry w zimie, te dwa krążki z porka to taka ''aspiryna'', ludzie w tamtym okresie także chorowali.

Porek brzozowy (Piptoporus betulinus) to jednoroczny grzyb z rodziny żagwiowatych, charakterystyczny, biały, pospolicie występujący na całej półkuli północnej, rośnie głównie na martwych brzozach. Do XX w. porek brzozowy był wykorzystywany w medycynie ludowej. Wyciągi z niego wykazują szereg właściwości biologicznych min. przeciwwirusowe, antybiotyczne, ściągające, stymulujące i antynowotworowe.

Ja też chciałem takiej herbatki popróbować. Znalazłem świeży okaz porka, wyciąłem nożem 3 ''tabletki'', nawlekłem na sznurek skręcony z lipowego łyka i wysuszyłem. Do kubka zestrugałem krzemiennym wiórem drobnych kawałków porka i zalałem wrzątkiem, poczekałem kilka minut aż napar naciągnie i ostygnie. Siedziałem sobie w lesie, w miejscu dobrze osłoniętym przed podmuchami zimnego wiatru, wygodnie na kupce suchych liści oparty plecami o drzewo grzejąc się przy malutkim ognisku, sącząc ową herbatkę. Trudno było się doszukiwać jakiegoś koloru, smaku czy zapachu w tym co wypiłem. Napar był zrobiony z małej ilości surowca, bardzo delikatny, coś jak biała herbata. Właściwości takiego naparu też nie poczułem, ale złe nie było.

Kilka osób pytało co to jest na zdjęciu, więc opisałem. A czy warto, to już sami musicie sobie odpowiedzieć.

piątek, 4 stycznia 2013

Zimowe grzybobranie

W zimie na grzyby, dlaczego nie ? 

Grzyby lubię, znam i zbieram w ciągu całego roku, także zimą. Okres ten ma wiele zalet, nie ma komarów, kleszczy i innych uciążliwych owadów, po lodzie można dojść w miejsca, gdzie w innej porze roku jest to niemożliwe, konkurencja ze strony ludzi i zwierząt mniejsza, mniejsze ryzyko pomylenia i zatrucia się podobnymi gatunkami. Nie sztuką jest nazbierać kosz grzybów w pełni sezonu, zimą jest to trudniejsze ale możliwe, jeśli wiemy gdzie i co szukać. Wędrując przez las, brzegiem rzeki, tam gdzie rosną drzewa, nawet w nieznanej sobie okolicy, mamy możliwość nazbierania grzybów, które urozmaicą nasze posiłki.

Nie uważam by było to coś niezwykłego, chociaż niektórzy dziwnie mi się czasami przyglądają gdy im opowiadam, że wracam właśnie z grzybobrania. Traktuję to tak jakbym wyją grzyby z zamrażarki, tyle że stoi trochę dalej bo w lesie a nie w domu, o ile za oknami śnieg i mróz. Bo gdy mróz trochę odpuści to mamy możliwość nazbierać świeżych, są gatunki które rozwijają się w temperaturze niewiele wyższej od zera. Niewiele jest gatunków jadalnych które możemy w tym czasie znaleźć, ale te kilka nam w zupełności wystarczy. Spostrzegawczość to jedna z cech ludzi lasu.

Najbardziej cenię sobie boczniaka, w następnej kolejności zimówkę, ucho bzowe, gąsówkę, wodnichę i łyczaka, o ile jest wybór. Boczniaka łatwo zauważyć, jego duże owocniki porastają pnie drzew, czasami trzeba wdrapać się na drzewo lub poszukać w dziupli, wydajny i smaczny grzyb.
Ucho bzowe to grzyb wyjątkowy bo dostępny przez cały rok, rośnie głownie na martwych gałęziach dzikiego bzu. Zimówka zwraca uwagę swoją piękną barwą. Są to gatunki, które przez kilka lat pojawiają się na tym samym pniu, co rok o tej samej porze, warto zapamiętać takie miejsce. Gąsówkę i wodnichę, jeśli nie ma śniegu, szukam w ściółce.



czwartek, 3 stycznia 2013

Podstawka do łuku ogniowego i świdra z płyty wiórowej i HDF

Spokojnie, to nie pomyłka, będzie wprawdzie o materiałach budowlanych, ale w nieco inny sposób. Temat łuku ogniowego z nietypowych materiałów spodobał mi się, więc ciąg dalszy wariacji :)

Po łuku ogniowym przyszła kolej na świder ręczny. Podstawka z płyty wiórowej, taka sama jak w łuku tyle, że bez okleiny i świder z konyzy. Zdrowo się napociłem by uzyskać żar, za 2 podejściem, przy maksymalnym docisku. Zastosowanie świdra o mniejszej średnicy nie było możliwe, przy tak dużym docisku uległby złamaniu.

Nie pamiętam jak do tego doszło, może to objawy choroby, w każdym bądź razie jakaś wewnętrzna siła kazała mi sprawdzić jeszcze panel podłogowy. Tutaj też wesoło nie było :)
Płyta HDF, czyli nasz panel podłogowy to wyrób drewnopochodny, powyżej 90 % drewna, ale po przełamaniu nie za bardzo przypomina drewno. Odpady są roztarte na włókna, trochę żywicy, sprasowane w wysokiej temperaturze i pod dużym ciśnieniem, na powierzchni twardy laminat.

Płyta jest dość twarda, większym jednak problemem była grubość, tylko 6 mm !
Nożem zrobiłem płytkie zagłębienie na brzegu płyty pod lipowy świder. Pod płytę podłożyłem dodatkowo dwa wąskie odpadki panela, co zwiększyło wysokość, to było niezbędne by pył drzewny mógł się zbierać w wycięciu gniazda. Bez tego pył rozpraszał się dokoła gniazda nie tworząc skupienia - jest to widoczne na zdjęciu. Żar uzyskałem również przy maksymalnym docisku i obrotach.

Jest takie założenie, że w metodach niecenia ognia wykorzystujących tarcie (łuk ogniowy, świder ręczny) należy dobierać materiał o zbliżonej twardości. A więc podstawkę i świder wykonujemy z tego samego drewna, ewentualnie innego, ale o podobnej twardości, skuteczność takiego rozwiązania jest największa. Można uzyskać żar stosując zarówno bardzo twardą podkładkę a świder z miękkiego drewna, jak też odwrotnie, miękka podkładka a świder z twardego drewna, jest to jednak znacznie trudniejsze.
Na tych właśnie dwóch przykładach, potwierdziłem, że nawet przy znacznej różnicy twardości można uzyskać żar. Płyta wiórowa i panel podłogowy mają dużo większą twardość niż zastosowane do nich świdry. W obu przypadkach ścieraniu ulega praktycznie tylko świder, którego mniejszą długość łatwo było dostrzec. Gniazdo w podkładce uległo zwęgleniu i tylko bardzo nieznacznie się pogłębiło. Zestawy uważam za trudne, taka wersja hardcorowa świdra i łuku, raczej dla nabrania doświadczenia, treningu i zabawy.

Niektórzy uważają, że takie doświadczenia nie mają sensu. Wprost przeciwnie, potwierdzają starą prawdę, najważniejsze są umiejętności a nie materiał czy sprzęt.

wtorek, 1 stycznia 2013

Na końcu świata




W poszukiwaniu zimy, wrażeń, ciszy i spokoju, a może jeszcze czegoś, na kilka dni wybrałem się w Bieszczady. Miało być dłużej, lecz warunki z zimowych zrobiły się wiosenne. Dodatnie temperatury, topniejący śnieg, błoto, deszcz i mgła nie zachęcały do pieszych wędrówek.

Pierwszy dzień to lasy Otrytu, kolejne to lasy gdzieś blisko wschodniej granicy. Nie powiem dokładnie gdzie, i tak zbyt wiele przypadkowych osób tam trafia, co szkodzi temu uroczemu miejscu.



Gdy przyjechałem warunki były zimowe. Śniegu nie za dużo, miejscami tylko powyżej kolan, temp. ok. -10 °C, wiejący wiatr i duża wilgotność powodowały, że temperatura odczuwalna była znacznie niższa. Już wspominałem kiedyś, nie lubię chodzić znakowanymi szlakami, jeśli jest taka możliwość wędruję własnymi ścieżkami, tam gdzie oczy poniosą, bez kompasu i mapy.



Pasmo Otrytu choć bardzo rozległe nie jest szczególnie trudne w nawigacji. Lasy są piękne o każdej porze roku. Chętnie tu przyjeżdżam, mnogość świata zwierząt, roślin i grzybów. Ogromne, wiekowe buki, świerki i jodły bardzo przypominają pradawną puszczę. Niewiele tu obszaru chronionego i mało ludzi zagląda. Na buku znajduję zamarznięte boczniaki, zabieram kilka, będą wartościowym dodatkiem do zupy. Wspinałem się powoli pod górę w kierunku Trochańca. Po drodze mnóstwo śladów zwierzyny, prócz tych najbardziej licznych saren, jeleni i dzików. Odnajduję trop niedźwiedzia na zmarzniętym śniegu pozostawiony kilka tygodni wcześniej i ślady jego pazurów na drzewie. Już po ciemku docieram do Otryckiej Republiki Wolnej Myśli. Bardzo klimatyczne miejsce, które przypadło mi do gustu. Schronisko, gdzie trzeba samemu przynieść jedzenie, naznosić opał i wodę ze źródła. Nie ma prądu i zasięgu, ale za to jest ogromny kominek w sali i cudowny widok o poranku na połoniny z mojej jaskółki. Poznaję gospodarza Krzyska, fotografika przyrody, to jego druga zima. Jest też Leszek, ciekawa postać, mieszka w przyczepie kempingowej, nieogrzewanej, pomagał w przygotowaniu opału i zostaje na Wigilię. W sali zimno, 1 °C, w kominku się nie pali bo nie ma sensu dla jednej osoby. Krzysiek chodzi w koszulce na ramiączkach, zaaklimatyzowany, ja nie rozpinam polara. Na pocieszenie opowiada mi o zeszłorocznej zimie, -38 °C za oknami było, na sali rankiem -17 °C, wiem już skąd wziął się napis na jednej z koszulek -30 °C. Zazdroszczę takich warunków, nie mam szczęścia, co przyjadę w Bieszczady to ciepło, gdzie ta zima się podziała?

Robię sobie kolację ''na sucho'', biorę książkę i przy świetle czołówki czytam na górze. Przychodzi ekipa 9 osób, Kraków i okolice, dołączam do nich, rozpalamy w kominku, w końcu można się ogrzać, wysuszyć, wypić herbatę. Siedzimy i rozmawiamy, każdy wyciąga swoje specjały i częstuje, batoniki energetyczne, kandyzowany imbir, suszona wołowina, to tylko niektóre, wszystko wyrób własny - pyszności.

Rano schodzę w dół, idę w miejsce, które jest celem mojej wędrówki, jak ktoś to nazwał, na końcu świata. Urocza okolica, lubię tam powracać, spędzę tu 4 dni, w tym Wigilię. O nocleg nie muszę się martwić, szałas jest wolny, szczęśliwie żadnego człowieka przez te dni nie widzę. Czułem się jak traper, jest zima, zamieszkałem w chacie na odludziu z drewna, jedzenie przyniosłem w plecaku ale czerpię wodę ze strumienia i przynoszę drzewo z lasu na opał.

Wędruję samotnie, tylko taka forma mi odpowiada, w ten sposób najlepiej odpoczywam, poznaję i uczę się. Doznania wewnętrzne są głębsze, bardziej przezywam to co mnie spotyka na szlaku w czasie wędrówki, cieszę się, że potrafiłem sam sprostać trudnym warunkom. Mam czas na przemyślenie wielu spraw, więcej czerpię z takiego odpoczynku. Wędrówka w grupie i rozmowy nie pozwalają tak bardzo skupić uwagi na poznawaniu przyrody, przeżycia też zapewne inne niż w grupie.

Codziennie wyruszam o świcie na polowanie, oczywiście takie z aparatem fotograficznym. Nie potrafię przejść obojętnie gdy trafię na ścieżce na ślad, muszę wiedzieć co się dzieje w okolicy. Tropienie zwierzyny to bardzo interesujące i wciągające zajęcie, mogę cały dzień przemierzać lasy w poszukiwaniu określonego gatunku zwierząt. To sposób na poznanie ich zwyczajów, gdzie przebywają, jakie jest ich terytorium, jakimi trasami wędrują, co, gdzie i w jakiej porze żerują, gdzie odpoczywają itd. Trafiam w lesie na ślad, identyfikuję, podążam po nim, czasami udaje się zobaczyć właściciela tych śladów i zrobić z bliska zdjęcie. Przez kilka minut popatrzeć co robią, nie niepokojąc cichutko odejść, to największa nagroda, takie chwile wynagradzają wszelkie trudy tropienia. Możliwość podglądania zwierząt w ich naturalnym środowisku to wielka fajda, w zimie jest to łatwiejsze, maja mniejsze możliwości do ukrycia się i ich ślady są łatwo zauważalne. Nauka rozpoznawania śladów nie jest łatwa, dużo czasu trzeba jej poświęcić ale warto. Tylko nieliczni wiedzą ile emocji może sprawić tropienie, nie tylko tych rzadkich i dużych drapieżników, śledzenie mniejszych, również ptaków, też jest pasjonujące.



Im las bardziej przypomina pierwotną puszczę, warunki i teren jest trudny a daleko do ludzkich siedzib czy dróg, tym większą ostrożnością musimy się wykazać. Dzikie tereny uczą myślenia, pokory, cierpliwości, tutaj karetka nie dojedzie, na szybka pomoc tez nie ma co liczyć, bez telefonu i pomocy drugiego człowieka zdani jesteśmy wyłącznie na własne umiejętności. Nie raz się pewnie każdemu w życiu zdarzyło, że niewiele brakowało a byśmy ulegli kontuzji czy groźnemu wypadkowi. Stawiając każdy krok w trudnym terenie będziemy się zastanawiać czy aby nie poślizgniemy się, nie skręcimy stawu lub jeszcze gorzej. Czy ryzykować upadek z wysokości ze śliskiego pnia do kamienistego potoku czy lepiej obejść dłuższą trasą, jak zachować się gdy na swojej drodze spotkamy niedźwiedzia lub zaskoczy nas burza?



Tutaj nie ma miejsca na brawurę i bezmyślność, od tego może zależeć nasze życie. Każdy znak na ziemi i niebie trzeba przeanalizować i właściwie zinterpretować aby nie dać się zaskoczyć. Godziny spędzone w terenie, w upale, na wietrze, mrozie czy deszczu uczą, nabywamy szacunku do przyrody. Człowiek lasu nauczony doświadczeniem staje się bardziej czujny, patrzy pod nogi, w niebo, rozgląda się na wszystkie strony, nasłuchuje skąd dochodzą dźwięki, wieje wiatr i jakie zapachy przyniósł. Z czasem zmienia się nasz sposób poruszania, ciszej zachowujemy się, chodzimy, wzrasta nasza zdolność do postrzegania, wyostrzają się zmysły, węszymy niczym dzika zwierzyna, nasłuchujemy każdego odgłosu, wzrok wyczulony na najmniejszy ruch. Czerpiemy wiedzę z ''mowy lasu'', odpoczywamy, choć przez chwilę żyjemy w zgodzie z naturą. Starajmy nie być się intruzami i wtopić w otoczenie.

Wstaję jak tylko zrobi się widno, wypijam z termosu herbatę, batonik i w drogę. Za każdym razem nową trasą, inna część terenu obchodzę. Chodzę ścieżkami zwierzyny, warunki jednak do tropienia nie były najlepsze, na początku pobytu twardy, zmarznięty śnieg, później ocieplenie i z dnia na dzień śniegu mniej, na ścieżkach było coraz więcej błota. Pochmurno, wietrznie, padający deszcz szybko rozmywał tropy, zwierzyna też jakby niechętnie opuszczała swe kryjówki bo nowych śladów niewiele. Najbardziej zależało mi na śladach wilków, niestety tylko ostatniego dnia na stokach Jeleniowatego znalazłem kilka pojedynczych tropów odciśniętych na błotnistym podłożu. Kilka innych, w tym ślady pozostawione przy resztkach sarny, trudno uznać za pewne, nie były świeże, rozmył je deszcz i zdeptane były przez inna zwierzynę. W nocy wychodziłem przed szałas nasłuchiwać nawoływania wilków, tez niestety cicho, pewnie wyniosły się w inny rejon bo i zwierzyna spokojna. Ślady niedźwiedzia były dość liczne, późno poszedł spać i co okazało się tylko na kilka dni. Ostatniego dnia znalazłem świeży, miał co najwyżej kilka godzin, wyraźnie odciśnięty trop na błotnistej drodze, w dolinie Mucznego. Śladów pozostawionych przez inne zwierzęta było bardzo dużo, nie będę jednak opisywał bo i tak relacja strasznie rozciągła a chciałem krótko wspomnieć co jeszcze robiłem.



Chociaż koniec grudnia, zima i mróz to urodzaj grzybów, nie było żadnych problemów z nazbieraniem na zupę boczniaka, uszaka, płomiennicy.

Znacznie gorzej było z jadalnymi roślinami, tylko kilka udało mi się uzbierać i coś zrobić. Zmarznięta ziemia utrudniała dostanie się do korzeni. W dolinie strumienia widziałem wyryte przez dziki cebulki czosnku niedźwiedziego, kłączy czyśćca i innych roślin.

Zbierałem i testowałem materiały na łuk ogniowy i świder ręczny, zrobiłem sobie docisk ze znalezionego kawałka kości.

Okoliczne lasy obfitowały w różne gatunki grzybów więc produkowałem hubki do krzesiwa tradycyjnego. Przywiozłem do domu cały słoik wysuszonych owocników warstwiaka zwęglonego. Na brzegu potoku znalazłem kawałek skały z którego szły ładne iskry z krzesiwa tradycyjnego, krzemienia ze sobą nie miałem.

Do szałasu wracałem na krótko przed zmrokiem, przynosiłem wodę ze strumienia, znosiłem opał. Robiłem jeden kurs, to wystarczało, ciężkie kłody suchego drewna musiałem nosić ze sporej odległości, w pobliżu nie było nic grubszego co by się nadawało na opał. Szałas nie był zbyt szczelny, temperatura wewnątrz niewiele różniła się od tej na zewnątrz, zawsze to jednak dach nad głową. Miałem do dyspozycji piłę i siekierę, marnej jakości ale sprzęt był, nieporównywalnie lepiej niż kiedy byłem ostatnim razem, wtedy była tylko siekierka gdzie z toporzyska ciągle spadała głownia. W pile poprawiałem brzeszczot, który był krzywo osadzony, siekiera okropnie stępiona i ostrzyłem ją na płaskim kamieniu który przytaszczyłem ze strumienia. Przygotowanie opału nie zajmowało wiele czasu, rozpalałem w piecu, gotowałem wodę na herbatę, jakąś zupkę, suszyłem skarpety. Przy świecy czytałem zapiski innych i robiłem własne notatki, snułem plany na następny dzień. Powrót był z atrakcjami, potoki bardzo wezbrały i przeprawa była utrudniona. W skrócie to tyle, opis ani zdjęcia nie oddadzą w pełni co widziałem ani tym bardziej przeżyłem. Ogólnie nie było czasu na nudy, bardzo pożytecznie i przyjemnie spędzony czas.


Tyle zapamiętałem, kilka dni upłynęło od tego wyjazdu a na zdjęciach wszystkiego nie ma, w dodatku marne i niewiele.

"Nie zna sma­ku praw­dzi­wego życia, kto przez tu­nel sa­mot­ności się nie przeczołgał" - Edward Stachura