piątek, 25 grudnia 2020

Jura świątecznie 2014 - z archiwum

Jeden z wypadów, który bardzo miło wspominam. Z braku czasu nie napisałem o nim. Zdjęcia były dostępne w galerii na Picassie, jednak same zdjęcia nie oddadzą ducha tamtej wędrówki. Nie jedną historię z nią związaną do tej pory wspominam. 

Pod koniec 2014 roku siedziałem w domu i jakoś nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pomysł na wędrówkę po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej podsunął Leśny Dziad Kamykus, kolega z reconnetowego forum. Później dołączył do nas jeszcze Irol. Ekipa liczyła trzy osoby plus pies ;) 

W tak kameralnym towarzystwie przemierzaliśmy szlaki Jury. Przez 5 dni zrobiliśmy około 90 km. Start z Zawiercia Borowe Pole, spieszymy się, gdyż grudniowe dni są bardzo krótkie. 

Po drodze lokalizujemy źródło wody i uzupełniamy zapasy. Woda przesączająca się przez wapienne skały jest na tyle czysta, że można ją pić bez przegotowania. 

Nocujemy koło skałek w młodniku sosnowym. Szybka kolacja i idziemy spać.

Noc ciepła, ale bardzo wietrzna. Kolejnego dnia zwiedzamy - piec do wypalania wapienia, Babią Górę, skałki i lasy, których tutaj nie brakuje. Lecimy dalej, Góra Zborów, z której roztaczają się wspaniałe widoki. 

Odbudowany zamek w Bobolicach, piękny. W gorszym stanie jest zamek w Mirowie. 

Ponownie skałki, gdzie ktoś zbudował sobie wiatę, a w szczelinie urządził miejsce do spania.  

Po drodze mnóstwo krzemieni. Kolorowe i duże konkrecje, ale mocno spękane. Do plecaka dużo nie zabiorę. Będzie trzeba innym razem przyjechać. Są jeszcze piękne amonity :)

Podczas marszu korzystaliśmy z nawigacji GPS. 

Dni wietrzne, pochmurne z  dużą wilgotnością. Widoczność kiepska. Trochę w nocy popadało. Śpię pod plandeką i zebraną wodę używam do mycia. 

Po drodze, w jakiejś małej wsi, wstępujemy do sklepu i robimy małe zakupy. Przed sklepem zagadują nasz lokalsi uzupełniający elektrolity. Byli ciekawi gdzie o tej porze roku wędrujemy. Z dużymi plecakami, przed samymi świętami, zimą? Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że idziemy do lasu spać. Gdzie?! Nie byli przygotowani na taką odpowiedz. Wypili łyka za nasze zdrowie i powiedzieli - ''nie przeżyjecie! " ;) Ta historia bardzo nas rozśmieszyła. 

Wieczorem deszcz, rano prawdziwa zima, śnieg i mróz. Nocleg w okolicach Sokolich Gór, zimno, temperatura spada do -9 stopni, odczuwalna jeszcze niższa. Komfort mojego śpiwora kończył się gdzieś przy + 3 stopniach. Ciężka noc. 

Po kilkudniowej aklimatyzacji atakujemy zamek w Olsztynie. Ból głowy (to od wysokości) i zmęczenie nie ma znaczenia. Dokonujemy pierwszego w historii zimowego wejścia, bez tlenu, nową drogą od południowej strony ;) 


Idziemy do centrum i zamawiamy pizze, świętujemy wyczyn. Wracamy do lasu, tu jednak czujemy się najlepiej. Jeszcze trochę łażenia, ostatni nocleg, pamiątkowe zdjęcie i rano na pociąg. 

Wspominam ten wypad gdyż zaczynaliśmy w warunkach jesiennych, a skończyliśmy w zimowych. Może by tak wyjść i iść tak długo, aż spadnie śnieg ;)  Tak poważnie, to nie mogę się doczekać śniegu i mrozu. I planuję kolejne wypady, aby było co wspominać ;)  Z pozdrowieniami dla leśnych wędrowców. 

wtorek, 8 grudnia 2020

Po co nam dziegieć? Beznaczyniowe i bezceramiczne techniki produkcji dziegciu. Metoda kopca żaru.

Dawniej dziegieć był produktem niezastąpionym. Trudno bez niego było sobie wyobrazić codzienne życie. Zanim jednak przejdę do tego, jak go zrobić kilka zdań wstępu. Dziegieć to produkt suchej destylacji brzozowej kory. Prażymy ją w wysokiej temperaturze bez dostępu powietrza, a wydzielające się w tym procesie opary schładzamy, tak by można było dziegieć zebrać. W wyniku otrzymujemy czarnobrunatną, lepką ciecz o specyficznym zapachu. Technik jego wytwarzania jest kilka, najstarsze to te bez ceramiki i naczyń. Począwszy od neolitu używano ceramiki w metodzie jedno lub dwunaczyniowej. W zależności od metody uzyskiwano miej lub bardziej zanieczyszczony dziegieć o różnej konsystencji i właściwościach. Czysty i płynny produkt uzyskamy w metodzie dwunaczyniowej. W pozostałych będzie on zanieczyszczony i półpłynny.

Dowody archeologiczne wskazują, że już neandertalczycy ponad 100 tys. lat temu używali kleju z dziegciu do mocowania krzemiennych ostrzy. Dziegieć miał wielorakie zastosowanie. Używano go, jako impregnat, klej, smar i lekarstwo. Zabezpieczano nim skóry, drewno, len oraz wełnę przed działaniem wilgoci, pleśni i robactwa. Klej z dodatkiem dziegciu zachowuje elastyczność. Do drzewca przyklejano nim opierzenie, groty strzał oraz krzemienne ostrza. W połączeniu ze smołą służył do uszczelniania beczek i łodzi. Niezastąpiony, jako smar do piast kół w wozach. Ze względu na jego właściwości antyseptyczne i bakteriobójcze leczono nim choroby skórne. U zwierząt domowych dolegliwości racic i kopyt. Chociaż dziegieć jest bardzo gorzki, to znaleziono nawet prehistoryczną gumę do żucia. 

W prymitywnych warunkach, nie dysponując ceramiką ani naczyniami możliwości otrzymania dziegciu mamy kilka. Opiszę dwie z nich. W pierwszej, tzw. metodzie kopca żaru, rozpalamy ognisko i czekamy aż powstanie dużo drobnego żaru oraz popiołu. Płaty brzozowej kory zwijamy w ciasny pakunek i związujemy np. pędami jeżyn. 

Rozgarniamy żar, pośrodku kładziemy płat kory, a na nim związany pakunek. 


Przysypujemy to żarem i popiołem tworząc kopiec. Kora, aby nie spłonęła powinna być dokładnie przysypana. W przybliżeniu rozgarniałem żar po 0,5-1 godzinie. Gdy się pospieszymy, to dziegieć nie zdąży się zebrać. Jeśli zaś za długo przytrzymamy, to może on spłynąć do podłoża. Dziegieć będzie zbierał się na dolnych częściach pozostałości pakunku. Należy go zeskrobać z kory. Gorący i elastyczny od razu użyć do mocowania ostrzy. Jeśli chcemy zrobić to później, to wygodnie jest oblepić nim patyki i w tej postaci przechowywać.

W drugiej metodzie w podłożu wykopujemy płytkie zagłębienie, które wykładamy brzozową korą. Przykrywamy płaskim kamieniem lub przysypujemy cienką warstwą gleby i rozpalamy na tym ognisko. Podtrzymujemy ogień przez około 3 godziny. Po tym czasie rozgarniamy górne warstwy i zbieramy dziegieć, który zebrał się na dolnych warstwach kory.



Otrzymany tymi sposobami dziegieć jest bardzo gęsty, może być zanieczyszczony resztkami zwęglonej kory i popiołem. Zaletą jest to, że mamy gotowy do użycia klej. Nie trzeba odparowywać i zagęszczać tak jak przy dziegciu otrzymanym w metodzie dwunaczyniowej. Wydajność procesu jest również mniejsza, ale przy nieograniczonym dostępie do brzozowej kory, jaki był dawniej nie ma to znaczenia. 

Po co mi dziegieć? Mydełek ani preparatów do odstraszania komarów i meszek nie będę robił. Dziegieć będzie bazą tradycyjnego kleju do oprawiania krzemiennych ostrzy. W tym przypadku staram się unikać wyrobów współczesnego przemysłu chemicznego typu poksipol czy kropelka. Przed kolejnym sezonem reko musze jeszcze zaimpregnować skórzane buty, tu też niezbędny jest dziegieć. Także sami przyznacie, bez dziegciu ani rusz ;)

czwartek, 26 listopada 2020

Naleśniki z owocami dzikiej róży


Pospolita roślina o bardzo wartościowych, lecz niedocenianych owocach. Kolce chroniące przed intruzami oraz drobne owoce, które wymagają pracowitego oczyszczania. To mnie nie zniechęca. Dzika róża, lub któryś z jej licznych taksonów, zwrócił moją uwagę podczas wędrówki polna drogą. Piękne czerwieniejące owoce wydały mi się bardzo atrakcyjnie kulinarnie. Stosunkowo duże, kuliste, szypułki o grubych ściankach. Co tu by z nich zrobić? Odpowiedz nasunęła mi się następnego dnia rano. Nabrałem ochoty na kawę i naleśniki w terenie. Owoce róży miały być dodatkiem. Spakowałem wszystko, co niezbędne i pojechałem do lasu. Nazrywałem kilka garści owoców i zabrałem je sobą. 


Na skraju sosnowego młodnika rozpaliłem ognisko i wstawiłem wodę, aby się zagotowała. 

Bo bez kawy roboty nie zaczynam;) 

Gdy kawa stygła wziąłem się czyszczenie i krojenie na drobno owoców dzikiej róży. 

Tak przygotowane dodałem do ciasta naleśnikowego i wymieszałem. Patelnię oparłem na trójnogu zrobionym z trzech patyków wbitych w ziemię. Patelnia przeznaczona specjalnie do naleśników, smażenie na niej to sama przyjemność. 

Nic nie przywiera a naleśniki są pięknie zrumienione. Takie naleśniki pieguski:) Nie uwieczniłem tego na zdjęciach, ale naleśników było więcej niż trzy. Nie mogłem wytrzymać i musiałem spróbować czy są smaczne;) No i czy kolejne nie wyszły, aby gorsze. Do zdjęć załapały się trzy ostatnie, i dolewka kawy;)

 

Angielska nazwa dzikiej róży to dog-rose wywodzi się stąd, że kiedyś była stosowana, jako lek na wściekliznę. Hm..., coś w tym jest. Jak zrobiłem kobiecie kawę i naleśniki z dziką róż, to przestała się na mnie wściekać;) Zdrówka!

wtorek, 10 listopada 2020

Placki z dyni

Podczas wędrówek niejednokrotnie znajdowałem dynie, które wysiały się przypadkowo i rosły sobie na dziko. Kilka tygodni temu znalazłem dynie na nęcisku dla leśnej zwierzyny. Dynie obrodziły na moim ogrodzie. Z części zrobiłem dżemy oraz inne przetwory. Pozostałe przechowuję w piwnicy i zużywam na bieżąco. Bardzo smakuje mi przecier zrobiony z dyni, marchewek i kwaśnych jabłek. Równie smaczna jest zupa i placki z dyni. Argumentem przemawiającym za włączeniem dyni do domowego jadłospisu jest też książka Elizabeth Gilbert - "Ostatni taki Amerykanin''. Literatura godna polecenia dla ludzi, którzy chcą żyć poza systemem.

Placki można przyrządzać na wiele sposobów z różnych gatunków dyni. Najlepiej do tego celu nadaje się dynia Hokkaido, która ma zwięzły miąższ. 

  

Zwykła dynia jest bardziej soczysta, po starciu miąższ należy odcisnąć i odlać nadmiar soku.

Dynie myjemy, kroimy na mniejsze kawałki i czyścimy. Ścieramy na tarce o grubych oczkach. 

 

Dodajemy jajko, sól, pieprz, imbir, cynamon i odrobinę mąki. 

 

Starannie mieszamy składniki. 

 

Ciasto kładziemy na rozgrzany olej i smażymy na rumiano z obu stron. 


Przy okazji robienia placków z dyni sprawdziłem kilka patentów na zamiennik tarki. Podziurawiona gwoździem puszka ściera bardzo dobrze, ale za drobno. Muszla ślimaka winniczka działa mało efektywnie. 

 

Najlepiej sprawdził się metalowy kapsel. Jego krawędzie są bardzo ostre, umożliwiają zeskrobanie miąższu o równomiernej wielkości w krótkim czasie. 

 

Po dorobieniu uchwytu wygodniej się pracuje. 

  

W dobie ''epidemii'' ważne jest nabycie odporności. Nie siedźcie w domu, idźcie do lasu. Bo kto po lesie łazi, ten się nie zarazi ;)

środa, 28 października 2020

Placuszki z nasionami dzikiego chmielu oraz napar z szyszek


Mam taki nawyk, że podczas wędrówki zrywam różne części roślin, po czym rozcieram je w dłoniach i wdycham uwolnione w ten sposób zapachy. Uwielbiam zapach, jaki wydziela np. piołun, bagno czy szyszki chmielu. Chmiel znamy głównie z upraw i jego zastosowania w przemyśle piwowarskim. Kwiatostany żeńskie (szyszki) zawierają gruczoły lupuliny, które nadają piwu charakterystyczną goryczkę, smak i aromat. Szyszki chmielu to też cenny surowiec leczniczy. Zawierają one ponad 150 aktywnych substancji. Wykazują działanie: uspokajające, nasenne, obniżające ciśnienie, rozkurczowe, wspomagające trawienie, antyoksydacyjne, przeciwbakteryjne, przeciwwirusowe i antygrzybiczne. 

W sezonie w terenie lubię się napić naparu z szyszek chmielu. Zbieram i przechowuję także w domu mały zapas surowca. Herbatka taka działa uspokajająco i pomaga zasnąć. 

Nasiona chmielu mają łagodny aromat i gorzkawy smak. Rzadko wykorzystywane kulinarnie ze względu na ich niewielki rozmiar. 

Podczas ostatniego biwakowania nad Wisłą w zaroślach znalazłem dziko rosnący chmiel. Nazrywałem całą torbę szyszek i zaniosłem do obozu. Rozsypałem na kurtkę i wystawiłem na słońce. 

 

Po kilku godzinach szyszki roztarłem w dłoniach aby wysypały się nasiona. 

  

Po przesianiu i odwianiu zanieczyszczeń pozostały mi same nasiona chmielu. 

 

Z ich dodatkiem, na rozgrzanych kamieniach przy ognisku,  upiekłem placuszki.