niedziela, 23 września 2012

Pasikonik na dziko


Tym razem o ''skaczącym białku'' i najmniej popularnym u nas pożywieniu jakim są owady, a konkretnie pasikoniki i koniki sp., W zimie jak będę miał trochę więcej czasu to napiszę bardziej obszernie o jadalnych bezkręgowcach.

Ciekawość, to pierwsze co mnie skłoniło do spróbowania prażonych koników. Na początku jesieni wędrowałem wśród łąk nad rzeką. Spod moich nóg uciekały setki koników polnych. Korzystały z ostatnich słonecznych dni bez nocnych przymrozków. Najwięcej ich było na drodze wśród niskich traw. Skakały tu i tam, niczego nie podejrzewając, a ja byłem przygotowany :)

Miałem garnek z przykrywką. Wypatrywałem ofiarę i po namierzeniu szybkim ruchem przygniatałem dłonią do podłoża. Koniki od razu uśmiercałem zgniatając im głowę, wrzucałem do garnka. Większe sztuki uśmiercamy pociągając za głowę pozbywając się jednocześnie wnętrzności. Nazbierałem kilkadziesiąt, w sam raz by spróbować. Rozpaliłem malutkie ognisko i na żarze prażyłem aż nabrały ciemno czerwonego koloru. Na początku podejrzliwie schrupałem jednego konika. Całkiem niezły się okazał, to i pozostałe też zjadłem.


Koniki sp. i pasikoniki można zbierać od czerwca aż do pierwszych mrozów. Są bardzo liczne  i ich zbiór jest łatwy, szczególnie w niskiej trawie. Niestety to mało efektywne źródło białka ze względu na małe rozmiary. Najlepszy sposób na przyrządzenie koników i pasikoników to uprażenie, kilka minut w garnku z przykrywką (koniecznie !), potrząsamy co jakiś czas. Nie trzeba nic więcej dodawać. W smaku są dobre, lekko słone i tłuste. Jem je całe za wyjątkiem końców odnóży, które są twarde. 
Pasikoniki możemy usmażyć na odrobinie oleju i posypać ostrą papryką w proszku. Po uprażeniu i zmieleniu na drobno również jako dodatek do leśnych zup.

piątek, 21 września 2012

Ocet z jabłek


Z jabłoni wiatr strącił sporo jabłek, jeszcze nie do końca dojrzały, niektóre mało smaczne, robaczywe, wyrosły bez nawozów i oprysków. Pozbierałem do kosza i przyniosłem do domu, część ususzyłem, trochę zjadłem a z resztek zrobiłem ocet, będzie do sałatek. Ocet powstaje w wyniku fermentacji owoców, którą wywołują bakterie octowe. Ocet jabłkowy można zrobić ze świeżych jak i suszonych jabłek, nadają się do tego nawet te najbardziej twarde i kwaśne. Dobry sposób na zagospodarowanie odpadków, możemy użyć obierek, ogryzków jak i starte całe jabłka.

Sposobów na zrobienie octu jest kilka, ja wybrałem najprostszy, bez dodatków. Obierki i ogryzki zalałem w naczyniu wodą, jeśli wykorzystujemy całe jabłka to trzeba je drobno pokroić lub zetrzeć na tartce. Jeśli chcemy otrzymać mocniejszy ocet to rozpuszczamy w ciepłej wodzie cukier lub miód, od 1 łyżki do 100 g na litr, można też dla dodać drożdże lub kromkę chleba. Odstawiłem w ciepłe miejsce aby sfermentowały, zależy od temperatury, dwa razy dziennie łyżką zamieszałem by nie rozwinęła się pleśń na powierzchni. Po tygodniu fermentacja ustała, przefiltrowałem do innego naczynia, odstawiłem na kolejny tydzień by osady opadły na dno naczynia a ocet stał się klarowny, zlałem do butelki.
Własnej roboty ocet jabłkowy jest całkowicie naturalnym produktem, łatwym do samodzielnego wykonania. Tylko w niewielkim stopniu przypomina ten ze sklepu, ma wspaniały, delikatny aromat jabłek, bursztynowy kolor, jest delikatny w smaku. Używam go do sałatek ale ma też inne zastosowania, nie tylko kulinarne czy lecznicze.

wtorek, 18 września 2012

Zapalniczka tłokowa DIY

Zapalniczka tłokowa, znana bardziej pod angielską nazwą fire piston, jest u nas mało znanym sposobem na uzyskanie żaru, była za to rozpowszechniona i od dawna używana w Azji Południowo-Wschodniej i wyspach Pacyfiku, w Europie dopiero po roku 1800 stała się popularniejsza.

Zapalniczka składa się z cylindra z jednym końcem uszczelnionym i dopasowanego tłoka z małą komorą na hubkę na końcu. Pierwotnie zapalniczka tłokowa wykonywana była z bambusa, drewna, kości, poroża, obecnie najczęściej z metalu ze względu na trwałość i precyzję rozwiązania.
Zasada jej działania opiera się na wykorzystaniu energii mięśni ramion do sprężenia powietrza w cylindrze, szybka kompresja powoduje wzrost ciśnienia i temperatury, w tym samym czasie. Powietrze jest ściskane do ok. 1/20 pierwotnej objętości, pod tłokiem osiąga wysoką temperaturę (nawet powyżej 800 °C przy dużej sprawności urządzenia, jednak najczęściej poniżej 400 °C), która powoduje zapłon umieszczonej tam hubki. Tłok jest stosunkowo małej średnicy, aby nie potrzebna była duża siła do sprężania powietrza, końcowa objętość sprężonego powietrza musi być stosunkowo mała w stosunku do długości cylindra, im szerszy zakres sprężania tym lepiej. Jako hubkę można zastosować zwęglona bawełnę (temp. zapłonu 235° C) lub len, amadou hubiaka, błyskoporka, próchno, ogólnie o niskiej temperaturze zapłonu.

Zapalniczkę tłokową można kupić przez internet, niestety ceny nie są niskie. Ja zrobiłem swoją zapalniczkę tłokową z materiałów, które znalazłem w domu, a więc teoretycznie nie kosztowała mnie ani grosza, działa ale nie traktujcie poniższego opisu jako poradnika.

Wykorzystałem kawałek rurki miedzianej i zaślepkę- pozostałości po remoncie łazienki, stary parasol, gałkę od mebli z rozbiórki, gumowa uszczelkę, klej oraz narzędzia, które pewnie każdy z nas ma w domu.





Uciąłem 13 cm rurki miedzianej Ø 15 mm, wewnątrz 13 mm, koniec wyrównałem papierem ściernym, zaślepkę skleiłem na super glue, połączenie musi być szczelne, koniec płaski.



Drugi koniec rurki także wyrównałem i wiertłem zrobiłem stożkowate wejście, wygładziłem papierem ściernym, tak by ułatwić wciskanie tłoka. Rurka miedziana ma wewnątrz gładką i równą powierzchnię, nie trzeba nic polerować, wszystkie opiłki i pył z cięcia trzeba wydmuchać.
To była ta łatwiejsza część roboty, problem miałem z materiałem na tłok, jedyne co udało mi się znaleźć to stara drewniana parasolka, odciąłem potrzebny mi kawałek, papierem ściernym zeszlifowałem do średnicy ok. 12 mm, tak by swobodnie wchodził do rurki. W odległości 3 mm od końca tłoka zrobiłem najpierw nożem a następnie brzeszczotem do metalu wycięcie pod uszczelkę O-ring, trzeba to bardzo precyzyjnie wykonać. Końcówkę tłoka nawierciłem wiertłem na głębokość ok. 5 mm, w zagłębieniu będzie hubkę. Założyłem uszczelkę, nasmarowałem by zmniejszyć opór i wcisnąłem tłok do rurki, zrobiłem próbę, jak duży opór stawia ściśnięte powietrze.  Pierwsze próby robiłem jeszcze z uchwytem od parasolki, później uznałem, że to mało wygodne, odciąłem i skleiłem z gałkowym uchwytem do szafki, teraz mój zestaw fire piston wyglądał całkiem przyzwoicie. Gdy uznałem, że jest OK, zdjąłem uszczelkę i super glue koniec tłoka (nad uszczelką) kleiłem, miało to na celu uszczelnienie (drewno jet porowate) i wzmocnienie końcówki, na pewno tłok z metalu byłby tu lepszym rozwiązaniem. Założyłem z powrotem uszczelkę, nasmarowałem olejem, w zagłębieniu tłoka umieściłem odrobinę zwęglonej bawełny.
Wciśnięcie tłoka powinno być gwałtowne, ja uderzam pionowo tłokiem o twarde podłoże. Tłok trzeba płynnie i szybko wycofać gdyż zapłon hubki powoduje szybki ubytek tlenu dostępnego wewnątrz cylindra i hubka nam zgaśnie, powstałego żaru jest mało.

Skuteczność tej metody zależy od wielu czynników, domowej roboty zapalniczka tłokowa ma niską skuteczność ze względu na mało trwałe użyte materiały jak i niską precyzję wykonania. Pierwszy raz żar miałem przy 5 próbie, byłem zdziwiony łatwością z jaką otrzymałem żar, ale czasami trzeba kilkadziesiąt prób by jedna była udana, trzeba ćwiczyć.
Zapalniczka tłokowa jest jedną z kilku prymitywnych technik niecenia ognia, poznałem i nauczyłem się otrzymywać żar, jest szybka, ale przyznaję, że nie podoba mi się ta metoda, wole inne.


środa, 12 września 2012

Larwy os


Moją drewutnię co roku opanowują w lecie osy, nie przeszkadza mi to specjalnie, gdyż coraz rzadziej tam zaglądam. Ale kiedy już tam jestem, to lubię chwilę poleżeć w ciszy i spokoju w  hamaku, niestety rozwieszony jest pod ich gniazdami. No i raz się tak zdarzyło, że nie pozwoliły mi odpocząć, zdenerwowały mnie bardzo, musiałem sięgnąć po drastyczne środki, wykurzyłem je dymem. Jak już pozbyłem się os to zacząłem po nich sprzątać, znalazłem kilka gniazd z larwami w środku, oczywiście we właściwy sposób skorzystałem z nadarzającej się okazji na darmowy posiłek, wyjadłem wszystkie.

Zjadłem je w najprostszej postaci, na surowo, najmniejsze straty, larwy można też smażyć lub gotować, dobry dodatek do zup. Larwy os są białe, miękkie, delikatne w smaku, bardzo odżywcze, zawierają dużo białka i tłuszczu. Większe gniazdo to łakomy kąsek, w terenie niestety rzadkie znalezisko, traktuję je jako przypadkową zdobycz.

O niebezpieczeństwie pokąsania przez osy i związanymi z tym skutkami nie muszę przypominać, jeśli nie musimy to zostawmy je lepiej w spokoju.

piątek, 7 września 2012

Polewka z soczewicy

Bracia Słowianie wiedzieli co dobre, przy ognisku z podstawowych składników potrafili wyczarować smaczną i pożywną strawę, same naturalne składniki, żadne tam zupki w proszku, sztuczne barwniki, domieszki, polepszacze czy inna chemia, a tfuu..., co za paskudztwo ?

Wielce posmakowała mi polewka z soczewicy jaką raczyłem się na warsztatach w Żmijowiskach, o czym już wcześniej wspomniałem, a że składniki i jej sztukę przygotowania posiadłem, danie to ponownie na moim stole zagościło. Polewka na warsztatach była gotowana przy ognisku w glinianym garncu, każdy wedle uznania nalewał sobie gorącą polewkę do glinianego talerza pięknie zdobionym drewnianym czerpakiem i jadł drewnianą, ręcznej roboty łyżką, szybko duży garniec został opróżniony co jest dowodem na jej dobry smak.

Gotowałem w metalowym garnku, składniki również były pierwotnie nieco inne, zmieniłem po swojemu głównie ze względu na dostępność niektórych, finalny efekt był jednak taki sam. Do gara z wodą wrzuciłem soczewicę i drobno pokrojone korzenie marchwi i pasternaka (tego nie było w oryginale), na malutkim ogniu powoli gotowałem. Na maśle poddusiłem drobno pokrojona cebulę i borowika, w Żmijowiskach były podgrzybki, nie pamiętam czy dodawana była cebula ale że świetnie pasuje do grzybów to dodałem. Wszystkie składniki połączyłem i gotowałem do miękkości, pod koniec dodałem rdestu ostrogorzkiego zamiast pieprzu i posoliłem.

Polewka ma łagodny smak (o ile nie przesadzimy z rdestem), doskonale smakuje, jest lekkostrawna i pożywna, można poczuć naturalny, prawdziwy smak składników, łatwa do przygotowania, tanie i niewyszukane składniki. Może i nie jest to do końca terenowa potrawa, bliższa raczej osobom zajmującym się odtwarzaniem życia Słowian ale czemu nie mieli by jej inni spróbować ?


Polecam wszystkim i pozdrawiam osoby zajmujące się odtwarzaniem życia minionych kultur.

czwartek, 6 września 2012

Kaszka z nasion babki


Jak to zwykle bywa, gdzieś tam się dowiedziałem, że nasiona babek są jadalne, oczywiście by nie żyć w niepewności, postanowiłem to sam jak najszybciej sprawdzić, czyli tradycyjnie :)

Pod koniec sierpnia wybrałem się w teren, nie musiałem długo szukać, przy drodze wśród łąk znalazłem spore zbiorowisko babki zwyczajnej (Plantago major), bardzo pospolity składnik naszej flory rozpoznawany przez każdego. Zbiór jest łatwy, podobnie z oczyszczeniem, nie robiłem dokładnych pomiarów ale uzyskanie 170g nasion zajęło mi w sumie ok. 2 godzin pracy. Nasiona z okrywami i innymi zanieczyszczeniami zebrałem do reklamówki, w domu oczyściłem przesiewając na sicie a następnie odwiałem wykorzystując siłę natury-wiatr. Zajęło to jakiś kwadrans, bez tych ''pomocników'' oczyszczanie trwało by dużo dłużej ale czas nie był tu najważniejszy.

Nasiona babki zwyczajnej były użytkowane przez różne pierwotne społeczności ale rzadko ze względu na mało efektywny zbiór. Można jeść je na surowo lub gotowane, w całości lub mielone na mąkę, samodzielne danie lub dodatek, są lekko strawne. Zamiast makiem można posypać podpłomyk nasionami babki, dodać do zupy, jako składnik wzbogacający mąkę do wypieku chleba, ugotować jak kaszę.

Nasiona babki zwyczajnej są bardzo drobne, lekkie, 100g to dużo, po ugotowaniu pęcznieją jak kasza, zwiększają objętość wchłaniając wodę, wystarczy wrzucić na wrzątek, zamieszać, ponownie doprowadzić do wrzenia i odstawić na kilkanaście minut pod przykryciem. Smak nasion jest łagodny, ja gotuje na gęsto i dodaje odrobinę cukru dla poprawy smaku, wychodzi coś co bardzo przypomina mi kaszę manna, tyle że nieco bardziej śluzowate i kolor inny. Ze 100g nasion po ugotowaniu wychodzi solidna porcja, nie będę rozpatrywał bilansu energetycznego bo nie to było celem, chciałem sprawdzić jak wygląda zbiór, przygotowanie i smak nasion. Gotowane nasiona babki zwyczajnej jadłem już kilka razy i nie zauważyłem jakichkolwiek objawów negatywnych, traktowałem to jak zwykły posiłek.

Surowe nasiona mają właściwości łagodnie przeczyszczające, znalazłem również informację, że wysokie dawki (?) , w tym wypadku nie było by proste, mogą spowodować spadek ciśnienia krwi i biegunki.


Jeszcze jedna rzecz dotycząca tego co robię i po części tutaj opisuję.

Zawsze musimy mieć świadomość własnych słabości, ograniczeń i indywidualnych reakcji na czynniki, istotne zwłaszcza przy poznawaniu jadalnych dzikich roślin czy grzybów, niektóre zawarte w nich składniki mogą spowodować alergie lub skutki uboczne, nawet te najbardziej znane i wydawało by się bezpieczne. To co dla mnie jest łatwe dla innych może okazać się zbyt trudne, mi będzie smakować a inny nie przełknie, część rzeczy trudno przekazać w słowach a niektóre celowo przemilczałem. Przed opublikowaniem każdego wpisu na blogu dokładnie wszystko weryfikuję, szukam informacji w sieci, literaturze oraz co najważniejsze, sam sprawdzam. Staram się dotrzeć do jak największej ilości wiarygodnych informacji z różnych źródeł, opisywać dokładnie i rzeczowo. Nie zwalnia to jednak nikogo z myślenia, zachowania ostrożności, nie mogę odpowiadać za skutki niewłaściwego wykorzystania zawartych tutaj informacji.

poniedziałek, 3 września 2012

Leniwa niedziela, czyli słówko o szkła łupaniu


Pewnej niedzieli, po całym tygodniu niedosypiania i zmęczenia późno wstałem i nie bardzo tego dnia miałem chęci na to by coś sensownego porobić, ogarnęło mnie lenistwo. Dzień był upalny ale woda w jeziorze zimna więc nie pojechałem popływać. W lesie tylko komary, owoców ani żadnych, grzybów nie ma bo susza. Na bardziej intensywny wysiłek, marsze w terenie czy jazdę gdziekolwiek też ochoty nie miałem. Szkoda mi było jedynego wolnego dnia w tygodniu zmarnować. Pokręciłem się koło domu. W końcu zajrzałem do swojego ''składu materiałów''. Długo zastanawiałem się co mógłbym zrobić by nie było to zbyt męczące i jednocześnie nudne ? Wybór padł na niebieski kawałek szkła. Znalazłem go na drodze i zabrałem ze sobą. Nikomu niepotrzebny, zaśmiecał las. Teraz miał zamienić się w piękne, lancetowate ostrze.

Szkło to bardzo dobry materiał do nauki łupania. Materiał jednorodny, łatwy w obróbce, doskonale łupliwy, można uzyskać bardzo ostre krawędzie. Dostępny w całej palecie barw i co najważniejsze, o wiele łatwiej dostępny niż krzemień czy obsydian. Krzemień jest co prawda twardszy, mniej kruchy ale i wymaga większego doświadczenia w obróbce. Na nasze potrzeby szkło spełni swoja rolę. Myli się ten, kto uważa szkło za ''niehistoryczny'' materiał. Choć ma co prawda dużo krótszą historię i można spierać się jak bardzo. Czy kilka stuleci to mało czy też dużo ? Wraz z pojawieniem się ''białych'' przybyszy na terenach zamieszkałych przez rdzenne ludy, szklana butelka czy ceramiczne izolatory słupów telegraficznych stały się poszukiwanym materiałem np. na groty strzał. Indianie Ameryki Północnej, aborygeni czy buszmeni doceniali możliwości jakie dają nowe materiały, które dotarły wraz z ''odkrywcami" ich ziem. Stalowy gwóźdź czy kawałek szkła mógł stać się w ich rękach elementem śmiercionośnej broni. Ponieważ żyjemy na śmietniku cywilizacji, pozostałości stłuczonych butelek czy innych szklanych rzeczy są niestety powszechnym widokiem na szlaku naszych wędrówek. Nie jest to coś co byśmy chcieli oglądać, ostre krawędzie są niebezpieczne. Jednym ze sposobów ich wykorzystania jest zebranie ich ze sobą i przerobienie na różne artefakty (grotów, ostrzy). Szkło pod tym względem daje duże możliwości. Jeśli niedomaga nam fantazja to wystarczy poszukać w internecie co można wspaniałego wykonać z kawałka szkła.
W naszym kraju mało popularnym zajęciem jest obróbka krzemienia, jeszcze bardziej szkła czy ceramiki, a szkoda. Tworzenie artefaktów z krzemienia jak i innych materiałów o podobnych właściwościach, dostarcza wiele satysfakcji. Jest bardzo zajmującym i wciągającym sposobem spędzania czasu. Obserwować jak z niekształtnego kawałka powstaje narzędzie. Ja mogę cały dzień przesiedzieś dopracowując jakieś drobne szczegóły np. poprawiać retusz przykrawędny grotu. Łupanie nie jest łatwe i wymaga dużego doświadczenia lecz nie można tego pominąć. Wszystkie pierwotne umiejętności są ze sobą powiązane. Ostatnio odbijałem wióry do krzesiwa kowalskiego. Lubię też krzemiennymi drapaczami obrabiać drzewca strzał.
Oczywiście wszystkie pozostałości po obróbce trzeba pozbierać i zanieść do najbliższego pojemnika na szkło. Nie będziemy jeszcze bardziej zaśmiecać lasu. Odpadki mają ostre krawędzie i łatwo o skaleczenie. Wskazana ostrożność i zabezpieczenie rąk oraz oczu.

Z obróbką kawałka niebieskiego szkła upłynęło mi prawie całe popołudnie. Przyjemnie odpoczywałem przesiadując w cieniu zajęty ta tylko jedną rzeczą. O jedzeniu zapomniałem a i telefony zamilkły. Tego dnia zdążyłem jeszcze popracować nad większymi i grubszymi kawałkami z kineskopu telewizora ale nie dokończyłem, zaczęło robić się ciemno. Będę też musiał retuszer nowy zrobić, końcówka całkowicie starta.