wtorek, 27 listopada 2018

Nóż z obsydianu - wymiana rękojeści


Po okazyjnej cenie kupiłem nóż z obsydianu. Nie łatwo kupić u nas taką rzecz, jak już to raczej w sklepach internetowych. Tu mogłem zobaczyć, wsiąść do ręki, pomacać i jeszcze się potargować. Nie znam twórcy tego noża. Po oględzinach mogę za to powiedzieć kilka słów o zastosowanym materiale i technice. Użyty do produkcji ostrza materiał, to obsydian tygrysi (?) z Azerbejdżanu z niewielkimi mahoniowymi przebarwieniami. Ostrze, jeśli chodzi o poziom wykonania, to majstersztyk. Mistrzowski poziom krzemieniarstwa, doskonała forma i perfekcyjnie wykonany retusz. Prawdopodobnie ostrze wykonane jest z preformy, wstępnie obrabiane, szlifowane, a następnie nadawany jest ostateczny wygląd. 

Dysharmonią w obrazie noża jest rękojeść, która zaburza mi całość przyjemnych doznań wizualnych. Nijak nie pasuje do ostrza, jakby została wzięta z innego noża, prymitywna, niedokończona, ktoś inny robił? Pełne nierówności drewno kontra gładka faktura obsydianu.

Rękojeść wykonana jest z nieokorowanego fragmentu czereśniowej gałęzi. Całość posklejana i wzmocniona oplotem z naturalnych włókien. Patrząc na nóż czułem niesmak. Połączono coś wyjątkowo pięknego, misternego ze szpecącą rękojeścią. Nie grało mi to i szybko pomyślałem o przeróbce. Wymiana drewnianej rękojeści na poroże w tym przypadku nie była żadnym problemem. Uporałem się z tym w kilka godzin. Jak wyglądał nóż przed i po przemianie widać na zdjęciach.

piątek, 23 listopada 2018

Listopadowe Biesy


Z wyjazdem czekałem aż minie sezon i będzie mniej turystów. Było warto, jedyny minus to krótki dzień. Nadrabiałem to wcześnie wstając. Początek listopada był wyjątkowo ciepły i słoneczny. Po drodze w Bieszczady zajechałem do dwóch nieczynnych kamieniołomów, w Błażowej oraz Krościenku. Poszukiwałem materiału, który nadałby się do obróbki. O tym, co tam znalazłem, opiszę innym razem.

Przez pierwsze kilka dni kręciłem się w okolicach zalewu Solińskiego. Moją uwagę zwrócił bardzo niski stan wody w zbiorniku, takiego jeszcze nie widziałem. Był plan przepłynięcia wpław na Skalistą wyspę i spędzenia na niej kilku dni, ale okazało się, że była już zajęta. Zaciekawił mnie też przeciwległy brzeg zalewu, ale odłożyłem to na inny termin. Jest tyle wspaniałych miejsc w Bieszczadach, gdzie jeszcze nie byłem.

Niski stan odsłonił pozostałości po dawnych wsiach Horodek i Zachumijczyk, które zwykle skrywają się pod powierzchnią wody. Pierwszy raz mogłem się temu bliżej przyjrzeć. Lokalizację zdradzają fragmenty kamiennych podmurówek zabudowań, wybrukowane podjazdy, schody, cegły, ceramika, szkło i stalowy złom. Śladów jest więcej, tylko trzeba dobrze poszukać. Zagłębiając się w las odnajduję częściowo zawalone kamienne piwnice, studnie i stare sady.

W większości marsz brzegiem zalewu nie sprawia problemów, idzie się po piasku, rzadziej po drobnych kamieniach. Jest kilka miejsc, gdzie marsz przy samej linii wody jest bardzo utrudniony, a czasami wręcz niemożliwy. Stromo opadające skały wprost do wody. Takie miejsca trzeba omijać idąc dalej od brzegu. Opadająca woda odsłoniła też miejscami muliste dno, po którym ciężko się poruszać. Za to w miejscach o miękkim podłożu znajdziemy pełno śladów zwierzyny. Dawno nie widziałem tyle śladów niedźwiedzi. Tropy olbrzymiego samca pozostawiającego odciski wielkości mojego buta (46), jak i niedźwiedzicy z młodymi. Tropy odciśnięte w glinie, skryte pod wodą, ślady pazurów na korze drzew jak i odchody pełne fragmentów niestrawionych do końca owoców ze zdziczałych sadów. Zauważyłem też liczne ślady żerowania innych drapieżników. Być może niski stan wody wpływa w jakiś sposób na zwiększenie atrakcyjności tego obszaru łowieckiego drapieżników, a może to tylko jesienne robienie zapasów? Tropiłem również żubry, które w okolicach zalewu mają swoje stałe miejsca. Teraz jesienią żubry, jelenie i niedźwiedzie chętnie stołują się dzikimi jabłkami. Ucierają się o korę starych drzew pozostawiając na nich kłębki sierści. Nie trudno znaleźć kości czy inne ślady ucztowania.

Niski stan wody utrudnił bobrom gromadzenie zapasów na zimę. Odkrył też wykopane przez nie korytarze, które zwierzęta starały się przykryć gałęziami. Łatwo było podejść bobry. Gdy przechodziłem obok ich nor słychać było tylko głośny plusk ogona o taflę wody. Po kliku minutach, gdy siedziałem w ciszy na brzegu, wypływały o kilka metrów dalej i jak gdyby nigdy nic zajmowały się swoimi sprawami.

Las dziki, pełen wykrotów, jarów, drzew o pomnikowych rozmiarach, splątanych korzeni, kolczastych tarnin i jeżyn. Do tego śliskie i strome podejścia. Plecak, nawet niewielki, utrudnia przeciskanie się przez wąskie przesmyki. Gałęzie zaczepiają o ubrania i ekwipunek. Trzeba zejść na kolana, wyszukiwać ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. W te miejsce człowiek rzadko zagląda, to ostoja zwierzyny. Nawet jak nic nie zobaczymy wyraźnie ją czuć.

Po ciepłym dniu z przyjemnością wziąłem kąpiel, w lodowatej już o tej porze, wodzie zalewu. Samopoczucie po kąpieli znacznie się poprawiło i przyjemnie było kłaść się czystym spać. W kolejnych dniach, gdy miałem tylko taką możliwość, myłem się wieczorem w mniejszych lub większych strumieniach.

Zaliczyłem kilka wschodów i zachodów słońca. Nie sam, co było łatwiejsze. Wstawanie grubo przed świtem, dojazd na miejsce, a później jeszcze marsz pod górę i oczekiwanie na upragniony wschód. Dolina górnego Sanu z jej torfowiskami, Połonina Caryńska, wieża widokowa na Korbani, Wielka Rawka i zdobycie szczytu szczytów :) Dzień tu, dzień tam. Zwierzyń, Solina, Łupków, Terka, Studenne, Żubracze, Wetlina, Łopienka, Stuposiany, Dzwinacz Górny, Radziejowa, Tyskowa, Krywe, Tworylne, Chryszczata, Huczwice. Trochę tych kilometrów zrobiłem.

W dolinie Rabiańskiego potoku bawiłem się w poszukiwacza diamentów marmaroskich. Kilka całkiem ładnych okazów udało mi się znaleźć. Ich wartość jest jedynie sentymentalna, są tak małe, że trudno o zastosowanie.

Ostatnie dni wyjazdy przesiedziałem w chacie Jawornik. Od tamtego roku poznaje te okolice, przesuwam się na zachód. Pomyszkowałem w dolinie, pobawiłem się trochę w bushcraft, odpocząłem. Wyczułem dobrze moment, kiedy z stamtąd zwiać. Długi weekend przyciągnął ludzi w to miejsce, a ja na towarzystwo nie miałem ochoty. Muszę sobie poszukać spokojniejszej miejscówki.
Tekst i zdjęcia mało zachęcające, to i może w domu zostaniecie :) Pozdrawiam.


wtorek, 20 listopada 2018

Podpłomyki z owocami dzikiej róży


Początek miesiąca spędziłem w Bieszczadach. Stąd też pochodzi zdjęcie. Teraz raczej trudno będzie znaleźć owoce dzikiej róży, które nadawały by się na podpłomyki. Najwyżej za rok.

Wykonanie takich smakołyków, to nic skomplikowanego. W ciasto (mąka, woda, odrobina cukru) wgniatamy oczyszczone i rozdrobnione owoce, a następnie pieczemy je na rozgrzanym kamieniu przy ognisku. Pyszne, czuć wyraźnie owocową słodyczą lekko skarmelizowanej róży. Podpłomyki najlepiej smakują podane z herbatą z dzikiej mięty zaparzonej z okopconego, starego czajnika :)

piątek, 16 listopada 2018

Projekt Wisła


Pod koniec października pojechałem nad Wisłę w okolice Kazimierza Dolnego na kilkudniowe szwendanie. Z tego też wyjazdu pochodzi tych kilka fotek. Lubię wracać w te okolice, mam z nimi dużo miłych wspomnień. Są niezwykłe malownicze, dzikie i ciekawe pod wieloma względami. Przełom Wisły w Okolicach Kazimierza poznałem najlepiej. Nieco mniej znam odcinek od Sandomierza i do Dęblina. Kusi nie tylko dłuższy spływ tą rzeką, ale nawet zwykła, krótsza weekendowa wędrówka. W końcu mam całkiem niedaleko.
Dolina Wisły jest bogata przyrodniczo, można zobaczyć tu nie jeden rzadki okaz flory bądź fauny. Jest dużo wytyczonych szlaków, są parki krajobrazowe, rezerwaty, kamieniołomy. Czuć historię, a nawet prahistorię :) Niesamowicie malownicze, małe wsie i miasteczka, w których czas zdaje się zatrzymał. Mnóstwo atrakcji turystycznych, nie tylko w samym Kazimierzu.

 
Brzegi Wisły uważam za świetne miejsce do uprawiania bushcraftu. Bez problemu znajdziemy miejsce, gdzie można się zaszyć na jakiś czas i nas nikt nie będzie niepokoił. Jest opał i dużo krzaków, gdzie można spokojnie przenocować. Mnogość dzikich roślin jadalnych i użytkowych. Woda nie jest aż tak strasznie brudna i  lecie możemy popływać. Liczne plaże, gdzie możemy być sami, połowić ryby, posiedzieć przy ognisku i robić to, na co mamy ochotę.

Ja tym razem pojechałem na Wisłę z pewnym planem. Niski stan wody w rzece pozwolił dotrzeć w nowe miejsca i odsłonił nie jedną ciekawą rzecz. Było zimno i deszczowo, z przerwami na wiatr. Szukałem miejsca. Przechodząc do rzeczy. Kilka lat temu podjąłem wyzwanie, o którym można przeczytać tu.  Kiedyś mi to wystarczyło. Czas jednak mija. W zeszłym roku w mojej głowie zrodził się nowy pomysł, który pod roboczym tytułem nazwałem ''Projekt Wisła''. W zasadzie plan mam gotowy. Tylko, co do jednej sprawy mam ciągle wątpliwości - woda zdatna do picia. Szczegółów nie mogę na razie zdradzić. Pomysł powoli ewoluuje. Kiedyś nadejdzie dzień, gdy stanę nad brzegiem Wisły i nie będzie już odwrotu.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Podpłomyki i ciasteczka z owoców głogu


Nie pamiętam roku, w którym by głóg nie obrodził. Korzystam z tych dobrodziejstw natury i co rok zbieram kilkadziesiąt kilogramów owoców, które przetwarzam na różne sposoby. Robię z nich placuszki, galaretki, dżemy, kompoty, nalewki, herbatę, kawę, mąkę. Jesienią gdy wędruję i znajdę po drodze owoce głogu, to zjadam świeże. W domu mam zapas wysuszonych owoców, które zabieram ze sobą jako przekąskę w pozostałych porach roku.


Owoce głogu nazywane są ''pokarmem dla serca", ze względu na ich dobroczynne działanie na ten układ. To nie jedyne jego zalety. Wskazane są przy dusznicy bolesnej, zmęczeniu, lękach, stresie, regulują ciśnienie krwi, poprawiają zdolności poznawcze i metabolizm, stosowane dla zdrowej skóry i przeciw infekcjom. Pusty żołądek również dobrze zapychają.


Owoce zbieramy od października, czasem znajdziemy je jeszcze na wiosnę. Są mączyste i zawierają dużo pektyn. Indianie robili z owoców ciasteczka, by móc je przechowywać na później i zabierać w czasie wypraw jako zapas żywności.


Zrobiłem ciasteczka z owoców głogu na dwa sposoby. W pierwszym pozbyłem się ze świeżych owoców wszystkich pestek, a z miąższu uformowałem płaskie ciasteczka, które wysuszyłem. Dużo czasu trzeba poświecić na wypestkowanie, a efekt taki sobie. Drugi sposób jest dużo szybszy, owoce rozgniatamy i zlepiamy z nich ciasteczka po czym suszymy. Miąższ owoców jest bardzo kleisty i łatwo formować. Takie ciasteczka są dobre na odchudzanie :)  Nie można je jeść zbyt szybko, gdyż zawierają pestki.


Świeży miąższ z owoców głogu możemy też dodać do podpłomyków.

sobota, 3 listopada 2018

Bieszczadka chatka, której już nie ma...


Bieszczady, zakole Sanu, jak spojrzeć z trzech stron Ukraina. Wspaniałe widoki, przyroda, dziko, odludnie, po prostu cudownie. To tutaj, na terenach należących do dawnej wsi stał pasterski szałas będący schronieniem dla wędrowców. Pozostałość z czasów gdy na pobliskich łąkach wypasano owce. Dydiowa 1, dydiówka, chatka na końcu świata. Jedno z najbardziej magicznych miejsc w Bieszczadach. Miejsce, gdzie zostawiłem serce, za którym tęsknię i gdzie człek chce zostać. Tyle wspaniałych wspomnień związanych z tym miejscem mam.

Za każdym razem gdy byłem w Bieszczadach starałem się zajść do dydiówki. Specjalnie celuję z terminem, tak aby nikogo tam nie spotkać i pobyć przez kilka dni sam. Nie zawsze z noclegiem, ale chociaż się przejść, zobaczyć. Bywało też tam tłocznie, zwłaszcza w ostatnich latach w sezonie turystycznym.

Do chatki szło się leśną drogą mocno wyjeżdżoną przez traktory ściągające drewno. Jak to się mówi błoto po pasa, co wcale nie jest przesadą. Po lewej stronie mija się Kiczerę Dydiowską, gdzie do dziś widoczne są umocnienia band UPA oraz można znaleźć pozostałości po walkach. Miejsce mroczne i tajemnicze. Można się tam natknąć na niedźwiedzia, jelenia lub inną zwierzynę.


Zwykle do chatki nie szedłem prosto drogą, lecz brzegiem Mucznego, Sanu, lub po prostu przez las. Tam gwarantowane miałem znacznie ciekawsze widoki i przygody niż marsz po raz enty błotnistą drogą. Czasem godzinę, innym razem więcej. Z tego co się dowiedziałem chatka należała do pewnego profesora z Krakowa. Opiekował się nią niejaki Józek, co uwidocznione było na tabliczce przywieszonej przy drzwiach wejściowych. Musiało to być dawno temu gdyż nikt ich nie widział. Chatka była stale otwarta i nikt nie robił problemu aby tam przenocować. Czasami straż graniczna z obowiązku odwiedziła i po zamianie kilku zdań odjeżdżała.

Na początku informacje o chatce były przekazywanie jedynie osobom wtajemniczonym, godnym zaufania. Z czasem chatka stała się popularna i była celem licznych wycieczek. Trafiały tam też osoby, które nigdy nie powinny się tam znaleźć. Pewnie to jedna z przyczyn, dla których tej chatki już nie ma. Nie każdy potrafi uszanować rzecz, którą otrzyma za darmo. Z roku na rok stan chatki ulegał pogorszeniu. Czas, a szczególnie turyści, robili swoje. Jedni bałaganili i niszczyli, drudzy sprzątali i naprawiali, z tym, że tych pierwszych było więcej. Ścięte żywe drzewa przy chatce, bo nie chciało się przejść po suchy opał kilka metrów dalej do lasu. Wypalona dziura w stole, zniszczone drzwi, piła itd. Walające się puste butelki po alkoholu i mnóstwo śmieci. Bezsensowne elementy wyposażenia, które ktoś zostawił w nadziej że się innym przydadzą. Pełen obraz naszego społeczeństwa i poziomu jej kultury. Były też plusy, od czas do czas ktoś przeprowadzał akcję sprzątania, polepienia pieca czy naprawy dachu.


Niepisanym zwyczajem było aby w chatce na strudzonego wędrowca zawsze czekał  suchy opał i coś do jedzenia. Niestety nie każdy tej zasady się trzymał. Bufonów, którzy brali nic nie dając od siebie nie brakowało.
Chatka była dobrze wyposażona, miała kilka piętrowych prycz, materace, stół, ławy, piec oraz wszelki sprzęt kuchenny i obozowy. Na półkach był spory wybór herbat, kaw, sól, przypraw. Zapasy jedzenia z uwagi na myszy i popielice były podwieszone na gwoździu pod sufitem. Piec też dawał radę, także nawet podczas siarczystych mrozów w miarę komfortowo można było tam spędzić czas. Na rozgrzanej blasze piekło się rydze zebrane pod drodze lub podpłomyki na kolację. W czajniku była gorąca wodę na herbatę, to gdyby ktoś w nocy przyszedł. Kilka metrów obok sączył się strumień i było ujęcie wody. Nawet wychodek z widokiem na Ukraińską stronę też był.


W tej chatce nie jedne święta spędziłem. Bywało, że przez tydzień przebywałem tam sam i nikt nie przeszkadzał mi w odpoczynku. Wolność w tym miejscu jest rzeczywista. Szum wiatru, to jedyne co można było usłyszeć. Można było nie robić nic przez cały dzień. Gapić się w porosłe jałowcami odległe połoniny i delektować się herbatą z zabranej przy potoku mięty. W dzień kręcić się po okolicy, a wieczory zapędzać przy świecach. Czytać wpisy w księdze stałych bywalców i śmiać się z opisanych zabawnych historii. Siedzieć przed chatką przy ognisku, a w nocy wpatrywać się w rozgwieżdżone niebo. Nasłuchiwać rykowiska jeleni i czy aby przypadkiem niedźwiedź się nie zbliża. Tropić zwierzynę, zbierać grzyby, rośliny, szukać śladów historii, ruin młyna, stawów. Kąpiel w Sanie mogła drogo kosztować, za to leżenie na pachnącej ziołami łące było już legalne. Dydiówka to miejsce, gdzie do szczęścia wystarczał suchy chleb i tanie wino.


W tym roku również wybieram się w Bieszczady. Tylko chatki już nie ma. Dydiówkę spotkał taki sam los jak chatkę pod Obnogą, w sierpniu spłonęła. Pozostało miejsce, wspomnienia i zdjęcia. Drugiej tak klimatycznej chatki nie ma.