Mam taki nawyk, że podczas wędrówki zrywam różne części roślin, po czym
rozcieram je w dłoniach i wdycham uwolnione w ten sposób zapachy. Uwielbiam zapach,
jaki wydziela np. piołun, bagno czy szyszki chmielu. Chmiel znamy głównie z
upraw i jego zastosowania w przemyśle piwowarskim. Kwiatostany żeńskie
(szyszki) zawierają gruczoły lupuliny, które nadają piwu charakterystyczną
goryczkę, smak i aromat. Szyszki chmielu to też cenny surowiec leczniczy.
Zawierają one ponad 150 aktywnych substancji. Wykazują działanie: uspokajające,
nasenne, obniżające ciśnienie, rozkurczowe, wspomagające trawienie, antyoksydacyjne,
przeciwbakteryjne, przeciwwirusowe i antygrzybiczne.
W sezonie w terenie lubię się napić naparu z szyszek chmielu.
Zbieram i przechowuję także w domu mały zapas surowca. Herbatka taka działa
uspokajająco i pomaga zasnąć.
Nasiona chmielu mają łagodny aromat i gorzkawy smak. Rzadko
wykorzystywane kulinarnie ze względu na ich niewielki rozmiar.
Podczas ostatniego biwakowania nad Wisłą w zaroślach
znalazłem dziko rosnący chmiel. Nazrywałem całą torbę szyszek i zaniosłem do
obozu. Rozsypałem na kurtkę i wystawiłem na słońce.
Po kilku godzinach szyszki
roztarłem w dłoniach aby wysypały się nasiona.
Po przesianiu i odwianiu
zanieczyszczeń pozostały mi same nasiona chmielu.
Z ich dodatkiem, na rozgrzanych kamieniach przy ognisku, upiekłem
placuszki.
W tym roku, aby odpocząć od codzienności, w połowie września zaplanowałem
dłuższy wypoczynek nad Wisłą. Postawiłem głównie na wędkowanie, któremu przez
ostatnie kilka lat poświęcałem niewiele czasu. Spakowałem sprzęt, zrobiłem
zapasy prowiantu i po jechałem. Niestety na pierwsza miejscówkę, bardziej
atrakcyjną z mojego punktu widzenia, nie udało mi się przeprawić. Szybki nurt
wody zmusił mnie do odwrotu. Drugie miejsce okazało się łatwiej dostępne. Niestety
nie tylko dla mnie, dla pozostałych wędkarzy też. Ponadto niektóre z
wcześniejszych pomysłów były niemożliwe do zrealizowania w nowym miejscu.
Od miejsca, gdzie zaparkowałem samochód, do obozu miałem niedaleko. Bez
moczenia się dostałem się nad brzeg rzeki. Całe szczęście, bo sprzętu miałem
bardzo dużo. W nowym miejscu nie musiałem się już ograniczać do pewnych spraw.
Pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu jak ruszt, duża patelnia, więcej warzyw
czy kilka puszek piwa. Obozowisko rozbiłem w kępie drzew na wysokim,
piaszczystym brzegu. Rozłożyłem plandekę, przygotowałem posłanie, wypakowałem
graty. Z niecierpliwością czekałem na chwilę, kiedy w końcu zarzucę wędkę.
Na wędkowanie poświęciłem najwięcej czasu. Zwykle mój rozkład dnia wyglądał
tak, że wstawałem jak tylko zaczynało świtać i szedłem na ryby. Nienawidzę
wstawania o tak wczesnej porze. A tu bez budzika budzę się, wstaję i bez
śniadania, czy chociaż kubka gorącej herbaty, idę na ryby. Masochizm, ale co
zrobić jak wtedy najlepiej biorą ;) Gdy solidnie zgłodniałem robiłem przerwę na
śniadanie. Później powrót na stanowisko. Dalej obiad i zajęcia w obozie. Przed
wieczorem wracałem nad wodę i siedziałem aż do późnych godzin nocnych. Dawno
nie widziałem tyle wschodów i zachodów słońca ;) Rozgwieżdżone niebo, a czasem
nawet cisza. Prawdziwej ciszy rzadko udało mi się doświadczyć. Jak nie
ujadające psy z wioski na przeciwległym brzegu, to brzęk dzwonków
sygnalizujących branie. W niedzielę około południa z pobliskiego kościoła
dochodziły odgłosy mszy. Mimowolnie stałem się uduchowiony bardziej niż
kiedykolwiek ;)
Blisko obozu znajdowało się łowisko, gdzie głęboka woda i wykroty zapewniały
dobre schronienie rybom spokojnego żeru. Ulubionym moim miejscem do siedzenia
był wysoki brzeg nieopodal drzewa przewróconego do wody. Nawet jak nie łowiłem,
to szedłem tam wypić kubek kawy, popatrzeć na płynącą wodę czy ciągnące klucze
ptaków. W nocy przenosiłem się na czubek ostrogi, gdzie miałem doskonały widok
na rozgwieżdżone niebo. W poszukiwaniu ryby zmieniałem techniki jak i
miejscówki, łowiłem w samej Wiśle jak pobliskich starorzeczach. Gdy ryby nie
chciały współpracować, albo byłem znudzony moczeniem kija, zajmowałem się
innymi rzeczami.
Ogólnie trafiłem na okres brań słabych. Pomimo tego, w mojej dwutygodniowej
diecie, ryb nie brakowało. Bywały też chwile nadmiernej obfitości, przestawałem
wtedy łowić lub wypuszczałem ryby do wody. Moją zdobyczą była przede wszystkim
drobnica, ale kilka większych drapieżników też wyciągnąłem z wody.
Organizacja obozowiska wymaga planowania.
Tu zawieszę plandekę, tam będzie
miejsce ogniskowe i skład opału. Trzeba przynieść kamienie do pieczenia
podpłomyków, zmontować trójnóg czy kratkę, na której postawimy garnek z wodą.
Wyznaczyć miejsce do czerpania wody i mycia naczyń. W urządzaniu obozowiska
pomogły mi rzeczy zabrane ze sobą jak i te znalezione przypadkiem na miejscu.
Na początku miałem ze sobą dwie 1,5 l butelki wody. Po opóźnieniu przydały się
do budowy filtru do wody, którą czerpałem z rzeki.
Pierwszego dnia zauważyłem,
że przecieka mi duży kubek, przeciekające miejsce zakleiłem gumą do żucia. Na
ostrodze znalazłem plastikowe wiaderko pozostawione przez innych wędkarzy.
Zrobiłem z niego lodówkę, w której schowałem cześć swoich zapasów żywności.
Duży hak na suma i plecionka wędkarska przydała się przy suszeniu grzybów.
Wśród naniesionych przed wodę gałęzi znalazło się tez kilka desek i pniak.
Miałem na czym siedzieć, był stół, deski do krojenia i wieszaki. Z muszli,
fragmentu chusteczki i oleju wykonałem lampkę, przy której spożywałem kolację.
Przez dwa tygodnie obozowania w jednym miejscu stworzyłem komfortowe miejsce do
odpoczynku.
Kilka razy zapuściłem się na wędrówkę po okolicy. Za wałami znajdują się
skrawki pól porozdzielane łąkami, nieużytkami i lasem. Znalazłem tam zasianych
przypadkowo dziko rosnących dyń. Nie skorzystałem tym razem z tego znaleziska.
Nazbierałem za to owoców dzikich gruszek, jabłek, czeremchy i jeżyn.
Zjadałem
je na surowo, dodawałem do owsianki lub robiłem dżemy do podpłomyków. Chleba ze
sobą nie zabrałem, zastąpiły mi go podpłomyki i placuszki. Piekłem je z
nasionami pokrzyw, chmielu, wiesiołka lub włośnicy.
Przy oddzielaniu
zanieczyszczeń świetnie się sprawdził woreczek na przybory toaletowe. Nie
brakowało w okolicy grzybów, które również dodawałem do swoich potraw.
Złowione
ryby przygotowywałem na wszelkie możliwe sposoby: pieczone, smażone, wędzone, w
sosie i zupie.
Po kilku dniach dominacji ryb w mojej diecie cieszyłem się, że
mam wybór innej żywności.
Wszystko pięknie ładnie, ryby i pogoda dopisała, popływałem, odpocząłem itd.
Szybko się jednak przekonałem, że taka dłuższa posiadówa w jednym miejscu to
nie dla mnie.
Już po kilku dniach nosiło mnie. Jeśli następnym razem zabiorę
wędkę, to na wędrówkę brzegiem rzeki. Zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć. Pozdrawiam.