Pospolita roślina o bardzo wartościowych, lecz niedocenianych owocach. Kolce chroniące przed intruzami oraz drobne owoce, które wymagają pracowitego oczyszczania. To mnie nie zniechęca. Dzika róża, lub któryś z jej licznych taksonów, zwrócił moją uwagę podczas wędrówki polna drogą. Piękne czerwieniejące owoce wydały mi się bardzo atrakcyjnie kulinarnie. Stosunkowo duże, kuliste, szypułki o grubych ściankach. Co tu by z nich zrobić? Odpowiedz nasunęła mi się następnego dnia rano. Nabrałem ochoty na kawę i naleśniki w terenie. Owoce róży miały być dodatkiem. Spakowałem wszystko, co niezbędne i pojechałem do lasu. Nazrywałem kilka garści owoców i zabrałem je sobą.
Na skraju sosnowego młodnika rozpaliłem ognisko i wstawiłem wodę, aby się zagotowała.
Bo bez kawy roboty nie zaczynam;)
Gdy kawa stygła wziąłem się czyszczenie i krojenie na drobno owoców dzikiej róży.
Tak przygotowane dodałem do ciasta naleśnikowego i wymieszałem. Patelnię oparłem na trójnogu zrobionym z trzech patyków wbitych w ziemię. Patelnia przeznaczona specjalnie do naleśników, smażenie na niej to sama przyjemność.
Nic nie przywiera a naleśniki są pięknie zrumienione. Takie naleśniki pieguski:) Nie uwieczniłem tego na zdjęciach, ale naleśników było więcej niż trzy. Nie mogłem wytrzymać i musiałem spróbować czy są smaczne;) No i czy kolejne nie wyszły, aby gorsze. Do zdjęć załapały się trzy ostatnie, i dolewka kawy;)
Angielska nazwa dzikiej róży to dog-rose wywodzi się stąd, że kiedyś była stosowana, jako lek na wściekliznę. Hm..., coś w tym jest. Jak zrobiłem kobiecie kawę i naleśniki z dziką róż, to przestała się na mnie wściekać;) Zdrówka!