sobota, 11 lutego 2023

(Nie)długi marsz


Wpis jest nawiązaniem do wydarzeń opisanych w książce "Długi marsz'' Sławomira Rawicza. Pomijam kontrowersje związane z autorem, nie będę dociekał czy opisał swoją, czy też cudzą przygodę i w jakim stopniu jest ona autentyczna. Historia ucieczki z łagru jest na tyle fascynująca, że zachęcam gorąco do zapoznania się z tą książką. Zainspirowany opowieścią pomyślałem, że chętnie przeżył bym coś w podobnych klimatach. W pojedynkę, w mikro skali i w pobliskich lasach. Reko-survivalowe wyjście do lasu na trzy dni. Nie będzie wiec to długi marsz, a wręcz bardzo krótki.

Z tego, co znalazłem w domu, skompletowałem swój ekwipunek. Mieszok uszyłem z worka po zbożu. Do niego spakowałem wszystkie rzeczy. W rogach umieszczone szyszki, wiązanie grubym sznurkiem. Możliwa regulacja długości pasów ramiennych. Prosty i sprawdzający się w tych warunkach sposób przenoszenia dobytku.


Nie było go za dużo. Trochę kaszy gryczanej i kilka kromek wysuszonego chleba popakowane w woreczki, szczypta soli, kawałeczek wędzonej słoniny zawiniętej w gazety, siekiera, metalowy garnuszek do gotowania, krzesiwo fryga (bączek), krzemień, hubka, kilka metrów cieńszego sznurka, czaga i zapasowe onuce. ''Ogaciłem się'' w stary sweter z powyciąganymi rękawami (syntetyk), kufajkę rodem z PRLu, gumofilce i czapkę uszatkę. Nic z termo bielizny, wełny, polarów czy goretexów.


Z domu wyszedłem przed południem. Po kilkuset metrach byłem już w lasie. Omijałem drogi leśne, mniej więcej znałem teren i wiedziałem jaki kierunek obrać. Dzień pochmurny, w lesie szybko zaczęło się ściemniać. Gdyby nie śnieg, nie widział bym gdzie idę. Postanowiłem nie zatrzymywać się lecz iść przez całą noc, aż do popołudnia kolejnego dnia. W kufajce, gumofilcach, w miękkim podłożu siły szybko ze mnie wyparowywały. Nogi odmawiały posłuszeństwa i wydawał mi się że już dalej nie dam rady, coraz częściej robiłem przerwy. Już nie senność była najgorsza, nie zmęczenie, a ogromne pragnienie. Od kilkunastu godzin nic nie piłem. Byłem bardzo odwodniony.

Po południu znalazłem dobre miejsce noclegowe. Osłonięte niewielką górką od podmuchów wiatru z jednej strony, z drugiej gęstymi krzakami, pod nawisem z gałęzi dużego świerka. 


Chciałem się jak najszybciej czegoś napić, a do tego potrzebny był mi ogień. Zebrałem trochę cienkich gałązek świerka, brzozowej kory, suchych traw i przygotowałem platformę na odgarniętym ze śniegu miejscu. Ogień rozpaliłem za pomocą krzesiwa frygi (bączka). 


Wcześniej przećwiczyłem w domu tą technikę, ale to była tylko zabawa. Teraz w lesie, kiedy od kilku iskier zależał dalszy sens tej wyprawy (jeśli nie życie), bałem się. Strach mobilizuje, ale czasem paraliżuje i uniemożliwia jakiegokolwiek działania. Najbardziej obawiałem się, że zawilgotnieje hubka i stanie się bezwartościowa. Spreparowanego w popiele hubiaka zabezpieczyłem wcześniej kilkoma warstwami brzozowej kory. Rozwarstwiłem korę na cienkie warstwy i zawiniłem hubkę w szczelny pakunek. Ten zabieg uchronił hubkę przed wilgocią. Po kilku minutach prób z hubki zaczął unosić się dym, mogłem odetchnąć. W kolejnych dniach strach był już mniejszy. 

Z pędów malin przygotowałem napar. Nie czekałem aż ostygnie. Gdy tylko woda zaczęła wrzeć zdjąłem garnuszek z ogniska, wrzuciłem gałkę śniegu by schłodzić jak najszybciej zawartość i po chwili wypiłem. Drugiemu garnuszkowi naparu pozwoliłem już spokojnie się zagotować i ostygnąć.  


Naznosiłem gałęzi świerka i przygotowałem posłanie. Później kilka suszków na syberyjskie ognisko całonocne. Wywijanie siekierą zabiera mnóstwo energii, ograniczyłem je do niezbędnego minimum. Zjadłem trochę kaszy i wstawiłem kolejny garnuszek ze śniegiem aby zaparzyć czagę. Zmęczenie i ciepło z ogniska spowodowało, że szybko usnąłem. Spałem tej nocy niespokojnie, co jakiś czas się budziłem i podsuwałem kłody do ogniska.

Wstałem, gdy tylko w lesie zaczęło robić się widno. Dołożyłem do ogniska, rozgrzałem, posiliłem, spakowałem graty i ruszyłem przed siebie. Nigdzie się spiesząc, powoli szedłem przez las. A on co chwilę zmieniał charakter - sosnowy młodnik, stara dąbrowa, suche kikuty brzóz na torfowisku wysokim, podmokły ols, monokultury, las mieszany. 


Kilka razy musiałem zawrócić lub zmienić kierunek marszu ze względu na bagna. Dotarłem nad rzekę, przez chwilę miałem pomysł aby ją przekroczyć, ale odpuściłem. Wysoki poziom i za duże ryzyko zamoczenia rzeczy. 


Słów kilka odnośnie odzieży. Wyboru nie było, taki przydział. Kufajka w tych warunkach się sprawdziła, nie odczuwałem zimna. W uszatce było mi za gorąco. Onuce, wycięte z kawałka tkaniny, sprawdziły się bardzo dobrze. Podczas wędrówki zmieniałem na suche, przy ognisku dokładnie wszystko suszyłem. 


Gumofilce - nie są idealne, śliska podeszwa i niekiedy wpadł mi śnieg za cholewkę. Poza tym są ok. 


Nie było zimno, temperatura utrzymywała się w okolicach zera, ale była bardzo duża wilgotność. Po drodze nazbierałem kory brzozowej, napchałem nią całą kieszeń. 


Z połamanej przez wiatr sosny oderwałem odstający, rynienkowaty fragment pnia. Idealnie nadawał się na łopatkę do jedzenia kaszy. 


Byłem zmęczony, wcześniej zacząłem się rozglądać za miejscem na nocleg. Upatrzyłem sobie powalony przez wiatr dorodny dąb, za którego pniem ułożyłem z gałęzi modrzewia i sosny posłanie. Okiść nałamała dużo drzew. 

W okopconym dymem z ogniska garnuszku topiłem śnieg. Najpierw coś gorącego do picia, do wyboru napar z malinowych pędów lub czagi. Później gotowałem kaszę. Na wrzątek wrzucałem dwie garści kaszy i gotowałem kilka minut, aż zaczynała chłonąć wodę i gęstnieć. Soliłem, mieszałem, zawijałem w onuce i chowałem do czapki, aby w ten sposób doszła. Po kilkunastu minutach kasza była gotowa. Smakowała cudownie. 


Po zjedzeniu kaszy, w tym samym garnuszku, gotowałem wodę i parzyłem czagę. Niespiesznie popijałem i patrzyłem się w ogień. W lesie, jak i w duszy, spokój. Razem z ciepłem ogniska ogarnęła mnie senność. Tej nocy rzadziej się budziłem, pewnie to przez kumulację zmęczenia. Lutowa noc jest długa, można odpocząć. 

Rano zjadłem resztki, tego co miałem w worku i wypiłem garnuszek naparu. Spakowałem mieszok i ruszyłem w kierunku domu, innego niż ten leśny. Dotrę tam wieczorem, ale wcześniej będę niespiesznie smakował leśne życie. 


Wędrówkę tą, traktuję jak jeden z wielu etapów życia, nie oceniam, łatwy czy trudny? Nie wiem, co jeszcze mnie czeka? Mam tylko nadzieję, że nudno nie będzie ;)

Tak, to ja. Przybyło mi parę zmarszczek i nie ogoliłem się;) Na poważnie - zdjęcie edytowane FaceApp;) 


Zdjęcia celowo przerobiłem na czarno-białe dla nadania charakteru.

15 komentarzy:

  1. Bardzo klimatyczna wyprawa i ciekawie napisana relacja. Pozdrawiam, Kniaź.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zwykle świetny post, pozdrawiam TB z NT :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Polecam film "Niepokonani" na podstawie tej książki, co rzadko się zdarza o wiele bogatszy. A Twój wypad jak zawsze super. Zazdroszczę możliwości czasowych i okoliczności przyrody 😉. Pozdrawiam z wietrznej szaroburej bezśnieżnej Wielkopolski.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo klimatyczne zdjęcia. Wspaniały opis i te jakby rekwizyty ( ucieczkowe ) Dociekliwie przyjrzałam się fotkom np gdy zmieniasz onuce. Niby nie ogolony ale twarz raczej młodo się przedstawiająca :) A jak wygląda sprawa jedzenia w drodze śniegu? W dzieciństwie lizało się sople, lecz już nie pamiętam. Pies, który do mnie przychodzi widziałam, że czasem gryzie lód.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czystego lodu nie widziałem pod drodze, a jedzenie śniegu nie jest najlepszym pomysłem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję za odpowiedź. Słyszałam kiedyś że nie jest dobrze jeść śnieg, ale nie rozumiałam tego.Kiedyś usiłowałam gotować śnieg ale on jakoś się "kurczy" gdy topnieje :) Ostatnio interesuje mnie sprawa pozyskania wody, mieszkam pod lasem daleko od wioski i awaria np hydroforu czy brak prądu stanowi problem.. Filtrowanie wody - muszę sobie poszukać rozwiązania i zapisać bo nieco po czasie zapominam , a czasy są ciężkie. I ten twój worek na plecy z dobytkiem to dobry pomysł. Też sobie zapiszę :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jak możesz to opisz kiedyś jak wykonać takie okrągłe krzesiwo ,,frygę" Domyślam się ,że jest wykonane z podkładki ,ale chyba nie każda się nadaje i nie wszystkie dają iskrę no i zapewne musi mieć odpowiednią średnice.

    OdpowiedzUsuń
  8. Mega wpis, szacun za koncepcję wyprawy!

    OdpowiedzUsuń
  9. Skądsiś tego "ruska" kojarzę. Mieszok połnyj, nu on w liesu worował!
    Topor toże charoszyj, russkij.
    I jak widać, srexy-teksy wcale nie są potrzebne, aby przespać się w lesie i przeżyć!
    No ale nie każdy jest Wilsonem, więc ostrożnie z naśladownictwem, bo herbatka malinowa babci Józi dosładzana miodkiem, może nie wystarczyć po takiej "syberiadzie".
    A ja takich "wujów" widywałem drzewiej w lesie, zimą przy wyrębie!
    Zamiast herbatki (jak grzeczny "Wilsonek") to jakowyś przezroczysty eliksir niczym woda mieli, który im "pałera" na mrozie dawał, aż niektórzy kufajki ściągali. Para buchała, a drzewa padały jak zapałki.
    Po latach doszedłem do tego, że to była tajemnicza aqua vitae. Po cichu w tajemnicy, w alembikach czyniona!

    OdpowiedzUsuń
  10. Wilson, wspomniałeś o kilkunastu godzinach marszu, bez przyjmowania płynów i zmęczeniu. To typowe objawy odwodnienia, co zresztą sam skomentowałeś.
    Myślę, że uciekinierzy i nie tylko. Każdy kto udawał się w taką dzicz, zabierał manierkę oraz skórzany bukłaczek.
    Przed każdym długim (całodniowym) marszem "tankuję do pełna" i oddaję mocz, jednocześnie dbam o zapas na drogę. Po drodze uzupełniam zapasy na bieżąco, myśląc o tym co przede mną. Ale to ja.
    Wilson spocił się przez uszankę i nie popijał w marszu (osłabienie/zmęczenie).
    Ja też popełniałem dawniej błędy i dalej to się czasem przydarza z różnych powodów i w różnych okolicznościach. Ale nie z wodą/płynami do picia.

    Dlaczego więc się tu "produkuję"? Skoro Wilson sam doświadczył i opisał wnioski. Ponieważ w komentarzach wspominane było: jedzenie śniegu i sopli oraz lodu.
    Zwierzęta jedzą śnieg i lód. Alpiniści nie mają wyboru. W upał topimy śnieg ze szczelin skalnych a w czasie deszczu zbieramy deszczówkę. Zimą jest to lód i śnieg. Woda ogólnie jest ciężka (1L =1 kg), więc kilka kilogramów dziennie człowiek zużywa. Po miesiącu w górach na wodzie "destylowanej" (śnieg, lód, deszczówka) przy braku wiedzy i złej diecie można było zaobserwować różne dysfunkcje ludzkiego organizmu.
    Obserwowałem.
    Miałem różne "króliki doświadczalne" w wieku 20 - 50 lat!
    Mimo wiedzy i pilnowania się, też zauważyłem u siebie lekkie niedobory Mg 2+.
    Dla człowieka ZDROWEGO odpowiednia jest woda z rozpuszczonymi minerałami, czyli popularna kranówka. Jeśli jej brak i zmuszeni jesteśmy pić tą "destylowaną" warto choć lekko osolić lub dodać różne "tabletki musujące" z minerałami.
    Woda nisko zmineralizowana źle gasi pragnienie, to już zostało zbadane i opisane (sport) oraz przetestowane przeze mnie i wielu znajomych.
    Efekty fizjologiczne opisał Artur.
    Przy niedoborze jonów Mg, Ca (przede wszystkim) oraz K, Na i innych, które są stałymi składnikami naszej "kranówy", organizm zaczyna się wyraźnie męczyć.
    A wodę tracimy z: potem (jest słony!) moczem, kałem i oddechem.
    Cóż więc zaradzić na "PRL'owski: WODY BRAK!" ?
    Warzywa i owoce mają jej po ~ 90%, soki, mleko, piwo (pijemy spokojnie), nektary, jogurty, kubusie, itd.
    Komunały??? Tak mi paru nadętych zarozumialców w rozmowach (szczerych, nie pouczałem!) mówiło. A potem ... widziałem, jak popełniają szkolne błędy (siedziałem cicho), czekałem na okazję by w tym samym towarzystwie wytknąć, punkt po punkcie.
    Tak się produkuje wrogów na całe życie.
    Przynajmniej wyeliminowałem moich potencjalnych zabójców i sprawców wielu niepotrzebnych kłopotów. Nie o tym temat.
    W zimę wszędzie jest śnieg (aqua destilata) i wystarczy termos/butelka z płynami na drogę (patrz brak u Wilsona). Na miejscu obozowania jednak warto do tej odmineralizowanej wody dodać "cóś". Posłodzona herbatka z cytrynką lub kwaskiem, rosołek z kostki, syrop do rozcieńczenia, kakao, etc. itd
    Celowo nie wymieniłem izotoników, bo przede wszystkim naturalne jedzenie a potem nabijanie biznesowi kasy. Izotoniki w proszku można sobie robić samemu lub poprosić kogoś obeznanego (jak już MUSZĄ być), przepisów pełno.

    Swego czasu wędrowałem sobie turystycznie, całodniowo w pewnej okolicy. Upał był dość dokuczliwy a współczesne Polskie piwa zbyt mocne %. Więc kupowałem 1-2 kg pomidorów i jadłem solone w marszu. Miałem 2 w 1 oraz 2 koszulki białe od soli na plecach dziennie. Zauważyłem też, iż jak bym nie solił pomidora, to i tak "nie był słony"! Organizm potrzebował, skoro mogłem "jeść samą sól" i nie odrzucało mnie. Sól wypacałem, nerki przepłukiwałem piwem i "jakoś się działo". Tak skrótowo.
    Nie potrzeba głębokiej wiedzy z fizjologii, wystarczą podstawy. Kupujemy wodę wysoko zmineralizowaną ("nisko" mamy w kranie), bo ona lepiej gasi pragnienie. Wilson ma całkiem smaczną Nałęczowiankę, ja kupuję Muszyniankę, ale jest wiele innych. NALEŻY CZYTAĆ ETYKIETY i nie kupować "deszczówki", gorszej niż woda z kranu, bo taką nam często proponują taniutką. NIE cena, tylko skład minerałów (Ca, Mg) świadczy o tym czy woda będzie dobrze gasić pragnienie.
    Pies

    OdpowiedzUsuń