Jak każda moja wyprawa, tak też ta zaczęła się od pomysłu, a zrodzi się on całkiem przypadkowo, podczas kolejnych warsztatów u Łuczaja. Wśród uczestników była osoba z PR III, zbierała materiał do audycji radiowej i kilka osób zostało poproszonych o odpowiedzi na różne pytania, dotyczyły między innymi zainteresowań i powodów przybycia. Najciekawsze jednak było ostatnie pytanie - czy można przeżyć w lesie dwa tygodnie z tego co tam znajdziemy ? Odpowiedziałem bez wahania - ja tak. Czy nie była to zbyt pochopna odpowiedź z mojej strony, a może zostanie odebrana jako przejaw arogancji, zarozumiałości i głupoty ?
Ciekawa dyskusja na podobny temat, toczyła się później na forum reconnet.pl, kto ile dni jest w stanie przeżyć bez jedzenia w polskim lesie ? Padały różne ilości, ja swoją odpowiedzią zawyżyłem średnią, czy tym razem ponownie nie przesadziłem ?
Myślę że nie, robiłem już trwające 1, 2, max. 4 dniowe głodówki, z różnych powodów, przez ten czas nie jadłem
nic, tylko woda, aktywność fizyczna na zwykłym poziomie. Znam swoje możliwości, tydzień w lesie mogę wytrzymać bez pożywienia, pod warunkiem
że jestem zabezpieczony przed wyziębieniem, mam dostęp do wody pitnej i nie
biegam po górach. Zakładając, że dietę uzupełniał będę żywnością
''zdobytą'' w lesie, czas jaki mogę przeżyć, odpowiednio do wartości
energetycznej pozyskanego tam pożywienia, będzie się wydłużał, może będą to 2 tygodnie, a może 6, albo jeszcze dłużej ? Niestety,
zbyt wiele czynników ma to ma wpływ, bym mógł konkretnie powiedzieć jak długo, nie ma granicy ile
dni ?
Z doświadczenia wiem, że na pewno nie jest to ani łatwe, ani przyjemne, a im
dłużej, tym ciężej.
I tak zrodził się w mojej głowie kolejny pomysł na wędrówkę, z którego realizacją czekałem ponad rok, wielkie marzenie mogło nareszcie się spełnić. Wybieram się tylko na tydzień, bo na tyle maksymalnie mogę dostać urlop, do Puszczy Solskiej, jednego z największych kompleksów leśnych w Polsce, w miejsce w którym już byłem i ponownie chciałbym wrócić. Tam można praktycznie, nie wychodząc z lasu i nie spotykając innego człowieka, przejść od granic państwa na wschodzie aż do brzegu Wisły, całkiem niezłe miejsce na szwędanie. Nie ma tam takich widoków jak w górach, licznych atrakcji, co niektórym może się nie spodobać, to nie Tatry, i nie Zakopane. Z tego powodu jest tutaj mniej ludzi, dla mnie to ogromna zaleta, cisza i spokój jakiego mi na co dzień brakuje. Lasy, strumienie, nieskażona przyroda, szum wiatru, czysta woda i powietrze, a dodatkowo jesień, piękna pora roku na samotną wędrówkę po lesie.
Trasa ogólnie wiodła by przez Roztocze Wschodnie, Puszcze Solską, Lasy Janowskie i dalej brzegiem Wisły, bez szczególnego nacisku na konkretne punkty w terenie, tak po prostu gdzie wzrok sięgnie i nogi poniosą. Planuję start w okolicach Siedlisk Tomaszowskich - nie wiem dokładnie jak będzie z dojazdem, a meta w Annopolu lub Kazimierzu Dolnym, jak wszystko dobrze pójdzie, na razie to tylko plan, zobaczymy co z tego uda się zrealizować ? Lasy typowe, większość obszaru to monokultura sosny, ale są i urocze miejsca bogate w różne gatunki, w tym rzadkie.
Pewnie nie jest to najlepsze też miejsce jeśli chodzi o możliwość pozyskania roślin jadalnych, czas też nie sprzyja zbieraniu owoców czy grzybów, pełnia sezonu minęła. Nie o to mi chodzi, moim głównym celem jest wędrówka, nie zamierzam ''ganiać'' za jedzeniem od rana do wieczora, przeorywać ziemię w poszukiwaniu jadalnych korzeni czy rzucać się na każdą napotkana po drodze roślinkę. Będę jadł to co uda mi się znaleźć po
drodze, rośliny, grzyby, owoce, tak na spokojnie zebranych, bez spinania się i maksymalnego wykorzystania możliwości moich i przede wszystkim przyrody. Zero jedzenia w plecaku, tylko kilka przypraw i
butelka wody. Chciałbym sprawdzić jaki będę miał ubytek masy ciała wskutek odżywiania się tylko tym co zdobędę w terenie, zakładając z góry ujemny bilans energetyczny, na zasadzie - jak coś znajdę to zjem, nie to będę głodny. Będzie to trening siły mojej woli, na ile mogę zrezygnować z jedzenia, z dotychczasowych przyzwyczajeń ? Czy potrafię obyć się bez tego wszystkiego co mam na codzień, domu, pracy, znajomych, z telefonu, internetu, telewizora, gorącej kąpieli, wygodnego łóżka, samochodu, piwa, mnóstwa różnych innych przyjemności, z których składa się nasze całe życie ? Czy potrafię bez tego wszystkiego normalnie funkcjonować, chociaż przez kilka dni, czy to ogóle jest możliwe ?
Więcej o tym co zabrałem ze sobą, jak wyglądała wędrówka, co jadłem, przeżyłem itd. napiszę po powrocie, na początku listopada.
Jutro rankiem wyruszam w drogę.
To dopiero jest przygoda, to jest wolność !
piątek, 19 października 2012
środa, 17 października 2012
Zupa z czarnego bzu
Owoce czarnego bzu zbieramy tylko dojrzałe, fioletowoczarne. Do zupy można wykorzystać owoce suszone lub świeże, całe lub tylko wyciśnięty sok, lepszy wariant bo pozbywamy się pestek. Całe owoce trzeba rozgnieść w naczyniu, sok w domowych warunkach zrobimy przecierają owoce przez sitko, w lesie używam do tego celu bandany. Do soku dolewamy wody i gotujemy, zagęszczamy mąką, nie za dużo, nie chodzi o to żeby ''łycha stała'', to nie kisiel. Dodajemy makaron i gotujmy kilka minut aż zmięknie. Osłodzić do smaku.
niedziela, 14 października 2012
Śniadanie - kisiel z żurawin
Dobrze mi idzie z tym jedzeniem, więc pociągnę dalej :D
Prawdziwy kisiel z żurawin, kwaśna poezja smaku :D
Nie o smaku żurawin, nie żurawinowy, żaden w proszku z torebki, nie ma porównania. Nie z tych amerykańskich, sztucznie uprawianych na wielkich farmach i kupionych w sklepie, tylko nasze polskie, z lasu, bez oprysków, nawozów i na pewno nie GMO. Oczywiście najlepiej smakuje z tych samodzielnie uzbieranych, tylko uwaga, chodzenie po bagnach wciąga :)
Są jeszcze takie miejsca, gdzie można z pełnym wiaderkiem żurawin wrócić z lasu, chociaż niestety coraz rzadszy to widok. Na szczęście na kisiel nie potrzebujemy wiele, garść żurawin wystarczy by obdzielić kilka osób. Czasami w wyścigu po ten leśny owoc ludzie zbierają jeszcze niedojrzałe, jasne, ledwo zarumienione, poczekajmy. Najlepiej smakują czerwone, dobrze wybarwione, zbiór od końca września. Zbieranie żurawin na zarastającym jeziorze to dla mnie wspaniała przygoda, boso stąpam po najwspanialszym dywanie świata jakim jest gruba, miękka warstwa mchu, ugina się pod moimi stopami, pojawia się woda, i tak z kępki na kępkę, niekiedy można spotkać wygrzewającą się w promieniach słońca żmijkę :)
Gdy już zdobędziemy żurawiny to możemy zrobić z nich nalewkę lub kisiel. Można też zrobić dwa w jednym, najpierw robimy żurawinówkę a po zlaniu alkoholu z resztek owoców robimy kisiel z procentami :D
Ponieważ ostatnia propozycja jest nie dla każdego, więc robimy kisiel tradycyjnie, taki kompot z ''zagęstnikiem''. Owoce rozgniatamy w kubku i wlewamy zawartość na wrzątek, doprowadzamy do wrzenia a następnie dolewamy rozrobioną w przegotowanej wodzie skrobię ziemniaczaną, ciągle mieszając ponownie gotujemy. By stało się to zjadliwe trzeba osłodzić, smacznego !
czwartek, 11 października 2012
Obiad
Nie, nie do końca, to tylko z pozoru wygląda na tradycyjny obiad, składniki zupełnie inne a smak równie dobry. Usmażona kania a`la schabowy to
prawdziwy smakołyk, do tego gotowane bulwy strzałki wodnej i surówka z gwiazdnicy.
Hmm..., mniam mniam :)
Kolacja
Wybrałem się niedawno na grzyby do lasu w którym jeszcze nigdy nie byłem. Nazbierałem dość dużo, różnych gatunków. Do mojego koszyka trafił między innymi bielaczek owczy, boczniak rowkowanotrzonowy i piaskowiec modrzak, którego miąższ przebarwia się na piękny niebieski kolor. Prawie cały dzień upłynął na poznawaniu nowych terenów. Do domu wróciłem późno, zmęczony i głodny. Na kolację ugotowałem sobie zupę. Przepis jest bardzo prosty, uniwersalny, a co najważniejsze potrawa jest smaczna, energetyczna i rozgrzewająca.
To dziwne, za każdym razem składniki są nieco inne, a mi zawsze smakuje ta zupa.
niedziela, 7 października 2012
Hubka do krzesiwa tradycyjnego z puchu kozibrodu
Poszukuję wciąż nowych materiałów na hubkę do krzesiwa tradycyjnego, łatwo dostępnych w terenie i nie wymagających preparowania, jednak nie jest to zadanie łatwe. Krzesiwo tradycyjne, w przeciwieństwie do krzesiwa syntetycznego, wymaga użycia hubki o niższej temperaturze zapłonu, te wymagania spełnia bardzo niewiele materiałów, najpopularniejszy jest błyskoporek, wystarczy wysuszyć, działa świetnie, niestety jest trudny do zdobycia.
Kilka miesięcy temu łaziłem po lesie wzdłuż strumienia, na skraju jest sztucznie utworzony przez człowieka zbiornik wodny na brzegu którego znalazłem kilka okazów kozibrodu łąkowego, kwiatostany już po kwitnieniu, z puchem kielichowym.
Przyjrzałem się im z zainteresowaniem, włókna były bardzo cienkie, nazbierałem trochę tego puchu, oderwałem niełupki, szarpałem, gniotłem aż powstało coś takiego...
Do tej pory wypróbowałem puch wielu roślin, zawsze z negatywnym skutkiem, nie wierzyłem by bez preparowania możliwe było uzyskanie żaru. Miałem przy sobie krzesiwo kowalskie i krzemień, postanowiłem spróbować. Umieściłem hubkę na krzemieniu, po kilku uderzeniach krzesiwem od iskier zajęła się hubka i nie gaśnie..., byłem bardzo zdziwiony.
Próbę powtórzyłem kilka razy i bez problemu za każdym razem uzyskałem trwały żar. Zabrałem trochę tej hubki w foliowym woreczku do domu celem dalszych testów, nie mogłem uwierzyć w to co przed chwilą sam zrobiłem, coś mi nie pasowało, zbyt łatwo to poszło ?
Następnego dnia robiłem próby w zamkniętym pomieszczeniu w domu, uderzałem krzesiwem raz za razem i nic się nie działo, iskry spadały na hubkę ale powodowały zapłon tylko pojedynczych włókien, szybko gasły, żar nierozprzestrzeniał się. Analizuję jakie warunki uległy zmianie od wczorajszego dnia, hubka jest sucha, to jest pewne, wilgotność powietrza podobna, krzesiwo, krzemień i hubka ta sama, więc gdzie popełniam błąd ?
Myślałem, myślałem i wymyśliłem, rzecz z pozoru błaha a okazało się że bez tego czynnika hubka nie działa, do sukcesu potrzebne są powiewy wiatru, dzień wcześniej hubkę odpaliłem w terenie przy małych powiewach wiatru. Gdy na hubkę przygotowaną z puchu kozibrodu spadły iskry i zajęły się skrajne włókna zacząłem dmuchać, to spowodowało rozprzestrzenienie się żaru na dalsza część hubki, kilka razy z sukcesem powtórzyłem próbę.
Myślałem, myślałem i wymyśliłem, rzecz z pozoru błaha a okazało się że bez tego czynnika hubka nie działa, do sukcesu potrzebne są powiewy wiatru, dzień wcześniej hubkę odpaliłem w terenie przy małych powiewach wiatru. Gdy na hubkę przygotowaną z puchu kozibrodu spadły iskry i zajęły się skrajne włókna zacząłem dmuchać, to spowodowało rozprzestrzenienie się żaru na dalsza część hubki, kilka razy z sukcesem powtórzyłem próbę.
Puchu kozibrodu można więc stosować jako hubkę do krzesiwa tradycyjnego, nie jest to jakaś rewelacja ale działa, to jak na razie jedyny ''puch roślinny'' jaki udało mi się odpalić bez preparowania. Nie jest tak dobra jak inne hubki jednak spełnia swoje zadanie, jego wadą jest szybkie wchałanie wilgoci z otoczenia, luźna struktura oraz sezonowa dostępność.
czwartek, 4 października 2012
Zlot jesienny reconnet.pl
Chociaż będzie to trudne, bo co jest już tradycją, dużo się działo na zlocie, to spróbuję opisać kolejny zlot użytkowników forum reconnet.pl. Mi też udało się tam być, chociaż nie było łatwo dotrzeć.
Po wiosennym zlocie chochlę przejęła ekipa Łódzka i doskonale sprawdziła się w roli gospodarza, zlot był bardzo udany, pogoda jak zwykle dopisała. Zlot w dniach 28-30.09.2012 odbył się w lasach niedaleko Bełchatowa, miejscówka inna niż dotychczasowe, był to teren gajówki, ze względu na dużą ilość osób legalność miejscówki była podstawową sprawą.
Do dyspozycji mieliśmy budynek wraz z zadaszeniem (w razie opadów deszczu), stoliki i ławki, blisko mieliśmy rzeczkę w której można było się umyć, las w którym rozbiliśmy nasze schronienia, oraz trochę łąk i pól, ogólnie urocze, spokojne miejsce.
Pierwsi zlotowicze przybyli już w czwartek, ja niestety dołączyłem dopiero w sobotę nad ranem, wcześniej nie mogłem, ominął mnie dzień powitań i część nocnych atrakcji :)
Nie wiem dokładnie jak, ale jakoś trafiłem na miejsce, było jeszcze ciemno gdy przyjechałem, rozłożyłem w pobliżu mate i śpiwór ale nie mogłem usnąć, gdy tylko zrobiło się trochę widno zacząłem zwiedzać okolicę. Powoli budziły się kolejne osoby, przychodziły ogrzać się przy ognisku, mogłem się ze wszystkimi przywitać. Nie miałem konkretnych planów na ten zlot, miał to być dla mnie bardziej wypoczynek bez pokazów i warsztatów, ale to się do końca nie udało. Zebrałem skromną ekipę ''roślinożerców-zbieraczy'' i wyruszyliśmy w las, celem było nazbieranie grzybów i roślin na zupę, znalezienie materiału na świder ręczny, ogólnie zwiedzenie okolicy.
Okoliczne lasy obfitowały w grzyby, szybko nazbieraliśmy podgrzybków, borowików, koźlarzy oraz kilka innych gatunków. Idąc lasem objadaliśmy się brusznicą, która pięknie czerwieniła się na krzaczkach, zebraliśmy kilka owoców jałowca, na łące narwaliśmy liści szczawiu, ziela gwiazdnicy i pokrzywy a przy drodze nakopaliśmy kłączy czyśćca błotnego, bulw topinamburu tez nie zabrakło. W młodniku sosnowym ułamałem gałąź na świder a na polu znalazłem kilka łodyg konyzy, te niestety były jeszcze zielone i mokre.
Po powrocie do obozu trzeba było coś zjeść, w kotle czekał gorący gulasz, na rosół się nie załapałem, później było pyszne chili con carne, próbowałem tez licznych specjałów przywiezionych przez innych, raj dla smakosza.
Tak w ogóle to o zlocie można by powiedzieć, że jest to zlot po części kulinarny, tyle różnych potraw i smakołyków jest do spróbowania, że nawet nie będę próbował wszystkich wymienić, bo to zwyczajnie niemożliwe, no i na pewno zlot to nie jest dobry czas na odchudzanie. Obozowa kuchnia to jedna z niewątpliwych atrakcji zlotu, każdy coś dla siebie znajdzie, nawet wegetarianie, niektóre smakołyki tylko do spróbowania na zlocie, bywają bardzo ''egzotyczne'' :D
W sobotę były też organizowane warsztaty ostrzenia noży, powstała polowa kuźnia w której były przekuwane samochodowe resory na głownie noży, można było podłubać w drewnie i zrobić łyżkę lub kubek.
Inną atrakcja było strzelanie z wszelkiego rodzaju broni, najbardziej zadziwiające i efektowne to potato gun, wynalazek miejscowych partyzantów :D
To dziwne jak daleko mozna wystrzelić ziemniaka, po udanym wystrzale dochodziło chóralne, głośne ''Ooo...''
Do tego wszelkiego kalibru wiatrówki oraz łuki, nie tylko te przemysłowej produkcji, przy takim uzbrojeniu, każdy zlotowicz czuł się bezpiecznie.
Przy ognisku każdego wieczora wszyscy gromadzili się, były opowieści, wspólne granie i śpiewy a w tym konkurs piosenki nieprzyzwoitej :)
Z tego co zebraliśmy podczas wędrówki po lesie powstała smaczna wegetariańska zupa, znikła szybko w czeluściach naszych żołądków pomimo, że bez grama mięsa, czyli jednak można. Do kotła z wodą dorzuciliśmy pokrojone drobno bulwy topinamburu, czyśćca, jak zmiękły doszły posiekane grzybki, ziele pokrzywy, gwiazdnicy, szczawiu, kilka jagód jałowca, makaron, borówki, na koniec doprawiłem tajską pastą do zup, łagodną :D
Następnego dnia mieliśmy jeszcze smażyć frytki z czyśćca i topinambur, niestety surowiec w niewyjaśnionych do końca okolicznościach zaginął :)
To tylko część tego co się wydarzyło na zlocie, tyle zapamiętałem i opisałem. Ogólnie było jak zwykle ciekawie i przyjemnie, nowe znajomości, informacje, opowieści przy ognisku, mnóstwo śmiechu i pozytywnej energii.
Każdy kto był wie jak jest i jeszcze długo będzie wspominał, a kto nie był niech żałuje.
Pozdrawiam wszystkich uczestników zlotu, do następnego razu.
Po wiosennym zlocie chochlę przejęła ekipa Łódzka i doskonale sprawdziła się w roli gospodarza, zlot był bardzo udany, pogoda jak zwykle dopisała. Zlot w dniach 28-30.09.2012 odbył się w lasach niedaleko Bełchatowa, miejscówka inna niż dotychczasowe, był to teren gajówki, ze względu na dużą ilość osób legalność miejscówki była podstawową sprawą.
Do dyspozycji mieliśmy budynek wraz z zadaszeniem (w razie opadów deszczu), stoliki i ławki, blisko mieliśmy rzeczkę w której można było się umyć, las w którym rozbiliśmy nasze schronienia, oraz trochę łąk i pól, ogólnie urocze, spokojne miejsce.
Pierwsi zlotowicze przybyli już w czwartek, ja niestety dołączyłem dopiero w sobotę nad ranem, wcześniej nie mogłem, ominął mnie dzień powitań i część nocnych atrakcji :)
Nie wiem dokładnie jak, ale jakoś trafiłem na miejsce, było jeszcze ciemno gdy przyjechałem, rozłożyłem w pobliżu mate i śpiwór ale nie mogłem usnąć, gdy tylko zrobiło się trochę widno zacząłem zwiedzać okolicę. Powoli budziły się kolejne osoby, przychodziły ogrzać się przy ognisku, mogłem się ze wszystkimi przywitać. Nie miałem konkretnych planów na ten zlot, miał to być dla mnie bardziej wypoczynek bez pokazów i warsztatów, ale to się do końca nie udało. Zebrałem skromną ekipę ''roślinożerców-zbieraczy'' i wyruszyliśmy w las, celem było nazbieranie grzybów i roślin na zupę, znalezienie materiału na świder ręczny, ogólnie zwiedzenie okolicy.
Okoliczne lasy obfitowały w grzyby, szybko nazbieraliśmy podgrzybków, borowików, koźlarzy oraz kilka innych gatunków. Idąc lasem objadaliśmy się brusznicą, która pięknie czerwieniła się na krzaczkach, zebraliśmy kilka owoców jałowca, na łące narwaliśmy liści szczawiu, ziela gwiazdnicy i pokrzywy a przy drodze nakopaliśmy kłączy czyśćca błotnego, bulw topinamburu tez nie zabrakło. W młodniku sosnowym ułamałem gałąź na świder a na polu znalazłem kilka łodyg konyzy, te niestety były jeszcze zielone i mokre.
Po powrocie do obozu trzeba było coś zjeść, w kotle czekał gorący gulasz, na rosół się nie załapałem, później było pyszne chili con carne, próbowałem tez licznych specjałów przywiezionych przez innych, raj dla smakosza.
Tak w ogóle to o zlocie można by powiedzieć, że jest to zlot po części kulinarny, tyle różnych potraw i smakołyków jest do spróbowania, że nawet nie będę próbował wszystkich wymienić, bo to zwyczajnie niemożliwe, no i na pewno zlot to nie jest dobry czas na odchudzanie. Obozowa kuchnia to jedna z niewątpliwych atrakcji zlotu, każdy coś dla siebie znajdzie, nawet wegetarianie, niektóre smakołyki tylko do spróbowania na zlocie, bywają bardzo ''egzotyczne'' :D
W sobotę były też organizowane warsztaty ostrzenia noży, powstała polowa kuźnia w której były przekuwane samochodowe resory na głownie noży, można było podłubać w drewnie i zrobić łyżkę lub kubek.
Na brzegu polany zbudowaliśmy tymczasowo piec ziemny z kamieni, gliny, darni i dwóch stalowych płyt, działanie sprawdziliśmy piekąc schab o fantastycznym smaku, zniknął bardzo szybko. Piec taki to dobry patent, długo trzyma ciepło, później wykorzystaliśmy piec do podgrzania kiszki ziemniaczanej i wypieczenia 3 bochenków chleba. Świeżo upieczony, ciepły i pachnący chlebek z miodkiem ze świerka,... to było wspaniałe.
Po późnym śniadaniu przyszedł czas na małe pokazy/warsztaty ogniowe, były różne warianty łuku ogniowego, świder ręczny, można było też wypróbować krzesiwo tradycyjne i odbijanie krzemiennych wiórów z rdzeni które przywiozłem. Zrobiłem zestaw ogniowego świdra ręcznego z sosny, którą przyniosłem z lasu, otrzymałem żar dość łatwo pomimo, że dzień wcześniej padał deszcz, poranek był wilgotny i trochę wiatr przeszkadzał, nawet filmik powstał. Gorzej było z pałką szerokolistną, kilka prób zakończyło się niepowodzeniem, źle dobrałem grubość świdra i wiatr rozpraszał ciepło, a może to wpływ alkoholu ? Ze świdrami z konyzy (z tamtego roku, przywiezione) nie miałem problemu, żar uzyskało też kilka osób, które poraz pierwszy próbowały sił w tej technice.
Inną atrakcja było strzelanie z wszelkiego rodzaju broni, najbardziej zadziwiające i efektowne to potato gun, wynalazek miejscowych partyzantów :D
To dziwne jak daleko mozna wystrzelić ziemniaka, po udanym wystrzale dochodziło chóralne, głośne ''Ooo...''
Do tego wszelkiego kalibru wiatrówki oraz łuki, nie tylko te przemysłowej produkcji, przy takim uzbrojeniu, każdy zlotowicz czuł się bezpiecznie.
Przy ognisku każdego wieczora wszyscy gromadzili się, były opowieści, wspólne granie i śpiewy a w tym konkurs piosenki nieprzyzwoitej :)
Z tego co zebraliśmy podczas wędrówki po lesie powstała smaczna wegetariańska zupa, znikła szybko w czeluściach naszych żołądków pomimo, że bez grama mięsa, czyli jednak można. Do kotła z wodą dorzuciliśmy pokrojone drobno bulwy topinamburu, czyśćca, jak zmiękły doszły posiekane grzybki, ziele pokrzywy, gwiazdnicy, szczawiu, kilka jagód jałowca, makaron, borówki, na koniec doprawiłem tajską pastą do zup, łagodną :D
Następnego dnia mieliśmy jeszcze smażyć frytki z czyśćca i topinambur, niestety surowiec w niewyjaśnionych do końca okolicznościach zaginął :)
W niedzielę przed południem większość zlotowiczów opuściła miejscówkę, ja jeszcze kilka godzin zostałem i pomogłem w sprzątaniu. Nie lubię pożegnań, smutny to czas.
To tylko część tego co się wydarzyło na zlocie, tyle zapamiętałem i opisałem. Ogólnie było jak zwykle ciekawie i przyjemnie, nowe znajomości, informacje, opowieści przy ognisku, mnóstwo śmiechu i pozytywnej energii.
Każdy kto był wie jak jest i jeszcze długo będzie wspominał, a kto nie był niech żałuje.
Pozdrawiam wszystkich uczestników zlotu, do następnego razu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)