czwartek, 16 marca 2023

Placki ziemniaczane smażone na kamieniu, w tym z dodatkiem dzikich, wiosennych ziół. Chipsy. Improwizowana tarka z puszki.

Pomysł zaczął się od improwizowanej tarki. W dnie puszki, blisko siebie, zrobiłem gwoździem otwory. Wygląda dobrze, ale czy działa?  

Dwie puszki i dwie tarki. 

Przygotowania ;) Plan awaryjny, jeśli z tarki nic nie wyjdzie, to chociaż chipsy ziemniaczane zrobię. Od tego zacząłem. 

Ułożyłem kamienie i rozpaliłem ognisko. Gdy kamień rozgrzał się poprószyłem gruboziarnistej soli i kładłem pokrojone w cienkie plasterki ziemniaki. 

Po kilku minutach przewracałem plasterki na drugą stronę. Kilka kolejnych minut i chipsy ziemniaczane gotowe. 

To teraz trudniejsze zadanie. Obieranie ziemniaków i ścieranie na improwizowanej tarce. Wbrew obawom tarka działa znakomicie. Wielkość idealna na placki ziemniaczane. Starłem ziemniaki, posoliłem, wymieszałem i odstawiłem. Po kilkunastu minutach odcisnąłem wodę. Dodałem pieprz, startą cebulę i wymieszałem.



Miejsce na kamieniu, gdzie chciałem smażyć placki ziemniaczane smarowałem smalcem a następnie wykładałem porcję masy. Formowałem płaski, okrągły placek i smażyłem. Najpierw z jednej strony, później z drugiej. Co jakiś czas dodawałem tłuszczu i sprawdzałem jak przebiega smażenie. 



W drodze do obozowiska nazbierałem trochę młodych dzikusów. 


Posiekałem i wymieszałem z ciastem na placki ziemniaczane. Usmażyłem. Jeszcze smaczniejsze!


Uwieńczeniem obiadu była herbata. 

piątek, 10 marca 2023

Batony energetyczne własnej roboty



Wybierając się do lasu, szczególnie na dłuższe wędrówki, warto zadbać aby w plecaku nie zabrakło zapasowych racji żywnościowych. Ja chętnie zabieram własnej roboty batony energetyczne. Robiąc tego typu batony sami decydujemy o użytych składnikach a to, przekłada się na ich kaloryczność, zawartość poszczególnych składników odżywczych, witamin, minerałów, smak czy cenę. Przepisów na batony energetyczne jest bardzo dużo. Zanim wybierzemy musimy zdecydować czym będziemy się kierować: maksymalną ilością kcal/100g, zawartością składników odżywczych, dostępnością dodatków, łatwością przygotowania, smakiem a może kosztem wytworzenia? Poniżej przepis z którego korzystam. Niezdecydowanym tylko powiem, że batony energetyczne własnej roboty pod wieloma względami przewyższają te ze sklepu. 

Lista składników, które ja używam, do wyboru:
- masło orzechowe, miód, melasa buraczana, syrop klonowy lub cukier (trzcinowy, kokosowy)
- kakao lub czekolada
- masło, olej lub olej kokosowy
- płatki owsiane błyskawiczne (lub inne)
- pełne mleko w proszku lub mielone ziarno konopi
- sezam, siemię lniane, słonecznik, dynia
- borówka, goi, miechunka, śliwka, morwa, wiórki kokosowe
- rodzynki, daktyle, figi, morele, żurawina
- wszelkie suszone orzechy: włoskie, laskowe, ziemne, nerkowca, pinii, migdały, pistacje, brazylijskie

Większe orzechy i owoce rozdrabniamy, dodajemy suche składniki, kolejno pozostałe i mieszamy. Podgrzewamy, ponownie mieszamy do uzyskania jednorodnej masy. Im chłodniejsza masa tym ciężej będzie nam ja wymieszać. Wykładamy podgrzaną masę do prostokątnej foremki wyłożonej papierem do pieczenia i odstawiamy. Po wystygnięciu batony tnę na kawałki i pakuję w papier. Swoje batoniki przechowuję w lodówce. Naturalne, zdrowe i zapewniające mnóstwo energii.

niedziela, 5 marca 2023

Zbiór i oczyszczanie świerkowej żywicy



Do produkcji lepiszcza potrzebowałem żywicy sosnowej lub świerkowej, a tej zapasy skończyły mi się pod koniec jesieni. Przez kilka lat korzystałem z żywicy sosnowej zgromadzonej w plastikowym pojemniku, który znalazłem w lesie. Jest to pozostałość po żywicowaniu sosen w celach gospodarczych. 

Kilka tygodni temu wybrałem się do lasu, aby uzupełnić zapas żywicy. Znalazłem dorodny świerk, którego pień do wysokość kilku metrów był pokryty licznymi naciekami żywicy.



Zastygłą żywicę oddzielałem od pnia zaostrzonym patykiem i zbierałem do puszki. Z tego jednego świerka żywicy było tyle, że napełniłem nią dwie metalowe puszki o pojemności około 0,5 l każda. Niestety żywica ta była w dużym stopniu zanieczyszczona fragmentami kory, igliwiem, ściółką itd. 


Przyznaję, że nigdy wcześniej nie bawiłem się w oczyszczanie żywicy, nie było mi to potrzebne. Gdy potrzebna była mi żywica, to szedłem do lasu i chodziłem, aż ją znalazłem. Nie miałem z tym najmniejszego problemu. Tym razem potrzebowałem czystej żywicy do produkcji dobrej jakości lepiszcza. Przetestowałem kilka sposobów oczyszczania żywicy. Najlepszy patent zakłada wykorzystanie muślinowej tkaniny. Wycinamy, np. ze starej firanki, fragment o wielkości 30x30 cm. Na środku umieszczamy zanieczyszczone kawałki żywicy oraz kamyk dla obciążenia. 



Zawijamy brzegi tkaniny i wiążemy sznurkiem.



Pakunek z żywicą wkładamy do naczynia z wodą i stawiamy na żarze/ogniu.  



Wysoka temperatura spowoduje zagotowanie się wody i jednoczesne topienie żywicy. Przenikać ona będzie przez materiał i zbierać na powierzchni wody. Zanieczyszczenia pozostaną w woreczku. 



Żywica przenika stopniowo. Po godzinie gotowania wyciągnąłem woreczek, a do garnka wlałem trochę zimnej wody (aby przyspieszyć stygnięcie, spieszyłem się). Żywica płynna w ciągu kilku sekund zmieniła postać na półpłynną. Zebrałem ją na patyk i palcami uformowałem. Wybrałem ten sposób przechowywania żywicy, bo jest dla moich celów najkorzystniejszy. W każdej chwili mogę odłamać dowolnej wielkości fragment. Gdy przechowywałem stopioną żywicą w metalowej puszce, to czasem miałem problem aby się do niej dobrać. Szczególnie przy niskich temperaturach.  

Wynikiem oczyszczania żywicy z zastosowaniem muślinowego woreczka jest bardzo czysty produkt finalny. Jest to też metoda bezpieczna, a garnek po takim eksperymencie łatwo doczyścić. Minusem jest konieczność posiadania muślinu, naczynia oraz pracochłonność. Przy jednokrotnym gotowaniu z zanieczyszczeniami w woreczku pozostaje część żywicy. Zwykle powtarzam proces jeszcze raz - zmiana wody i gotowanie. Po takim zabiegu żywicy w oczyszczanym materiale zostaje bardzo niewiele.  



Niekiedy można znaleźć kawałki zastygłej żywicy pozbawione zanieczyszczeń lub występują, ale w stopniu nie mającym znaczenia.


Gdy jest potrzebna żywica, to podgrzewam ją w ognisku.



Drugi sposób na oczyszczenie żywicy nie wymaga muślinowego woreczka. Potrzebne będą nam za to dwie metalowe puszki lub pojemniki. Do mniejszej puszki, w której w dolnej cześć robimy wcześniej małe otwory, wrzucamy kawałki zanieczyszczonej żywicy. Wstawiamy to do większej puszki, a całość w żar. Wysoka temperatura spowoduje stopienie żywicy i przeciekanie jej przez otwory do większej puszki, gdzie będzie się gromadzić. Czystą żywicę zbieramy, zanieczyszczenia pozostaną w mniejszej puszce. Metoda mniej bezpieczna, gdyż żywica może się zapalić jeśli będzie za wysoka temperatura. Kolejny minus, to konieczność posiadania dwóch puszek. Metoda brudna, obie puszki wymazane żywicą. 



Na zdjęciu poniżej, na dłoni, kawałki oczyszczonej w ten sposób żywicy. Ciemniejszy jej kolor wynika z faktu, że nie upilnowałem ogniska i doszło do zapalenia się żywicy. 



Na ostatnim zdjęciu widzimy dwie metody oczyszczania żywicy jednocześnie. W puszcze po prawej gromadziłem czystą żywicę. Opisałem tu metody, które sam sprawdziłem, ale możliwości jest więcej. 


niedziela, 26 lutego 2023

Podpłomyki z pyłkiem leszczyny oraz placuszki na zakwasie z kwiatostanem

To co jest wartościowe, może być skrywane przez naturę. Tak dla przykładu jest z kwiatostanami leszczyny. Dodając je do podpłomyków tylko niewielką cześć składników w nich zawartych organizm człowieka jest w stanie strawić. Dzieje się tak dlatego, że ziarna pyłku mają bardzo twardą i trwałą otoczkę, bez specjalnej obróbki ich nie przyswoimy. Najlepszym sposobem jest kilku godzinne moczenie pyłku w wodzie lub jogurcie. Chodzi o zmiękczenie/pękanie otoczki pyłku. W ten sposób znacznie zwiększymy ilość składników przyswajanych przez organizm. 

Pyłek leszczyny jest bogaty w składniki odżywcze, w dość łatwy sposób można go pozyskać. Zebrane kwiatostany rozkładamy cienką warstwą na gazetach do wyschnięcia. Później wystarczy umieścić na sicie, potrząść i oddzielić. Pyłek z kwiatostanów leszczyny pozyskałem w ramach eksperyment. Chciałem sprawdzić jak czasochłonne i wydajne jest to źródło oraz jaki smak będą miały podpłomyki. 

Po doświadczeniach uważam, że szkoda tracić energii na zbiór pyłku. Kwiatostany leszczyny są pokarmem głodowym, nie dostarczą nam zbyt wielu kalorii. Są za to dobrym składnikiem wzbogacającym różne wypieki typu podpłomyki czy placuszki. 


Podpłomyki z pyłkiem leszczyny

Pyłek leszczynowy wsypałem do kubka, zalałem ciepłą wodą, dodałem łyżeczkę miodu i dokładnie wymieszałem aż się rozpuści. Odstawiłem w ciepłe miejsce na dobę. Następnie do miski wsypałem mąkę, dodałem odrobinę soli a następnie wlałem rozpuszczony w wodzie pyłek. Wyrobiłem jednorodne ciasto z którego zagniotłem kilka podpłomyków. Upiekłem je przy ognisku, na bagnach. Ciasto przyklejałem do powierzchni szklanej butelki wbitej w glebę oraz cegły. Tak dziwienie wyszło, że nic lepszego, co nadawało by się do upieczenia podpłomyków, nie znalazłem. Jeśli chodzi o smak podpłomyków to nic niezwykłego. Za duży też nakład pracy w stosunku do efektu końcowego. 


Placuszki na zakwasie z kwiatostanem leszczyny

Początek taki sam, jak we wcześniejszym przepisie, tylko zamiast pyłku dałem kwiatostany. Roztarłem kwiatostany w dłoniach, wsypałem do ciepłej wody, dodałem miód, wymieszałem i odstawiłem na dobę. Następnie przelałem do naczynia z zakwasem z mąki pszennej, dodałem razową mąkę orkiszową, sól i dokładnie wyrobiłem. Odstawiłem na kilka godzin. Następnie z ciasta zagniotłem płaskie placuszki i upiekłem na patelni. 

Placuszki ładnie wyrosły, były pulchne, pachnące i smaczne. Dołączę je do sezonowej karty dań ;)

poniedziałek, 20 lutego 2023

Moja przygoda z krzemieniarstwem - cz. 7



Mokait (mookait), kolorowy i egzotyczny, jak miejsce skąd pochodzi. Rzadka odmiana jaspisu pochodząca z Australii o niezwykle ciepłej i harmonijnej kolorystyce. Barwy od białej, kremowej, żółtej do czerwonej, brązowej lub brunatnej. Znany przede wszystkim z okolic Mooka Creek w Australii. W języku Aborygenów słowem mooka określa się płynącą wodę. Trafiłem na kawałki  ''miękkie'', doskonale łupliwe. Twardość 6-7 w skali Mosha. Krawędzie tnące narzędzi wykonanych z mokaitu są nieco mniej ostre niż z krzemienia. 



Trzy groty strzał wykonane z mokaitu. W sumie zrobiłem kilkanaście grotów strzał. Za większe rzeczy boję się jeszcze zabierać. Materiał jest bardzo drogi, do tego często bywa spękany. 



Nóż z krzemienia czekoladowego z wychodni z okolic Orońska. Częściowo pozostawiona kora. Maksymalne wymiary - 125 mm długość i 50 mm szerokość. 



Kilka grotów strzał wykonanych z różnych materiałów, od lewej: radiolaryt, krzemień szary z pozostawioną w dolnej części niewielką inkluzją pirytu, kremowej barwy krzemień czekoladowy, krzemień świeciechowski oraz szkło (dwa ostatnie).



Wyroby z krzemienia szarego turońskiego z Janikowa koło Ożarowa. W tamtejszym kamieniołomie wapienie poprzerastane są poziomami krzemienia z okresu kredy. Znaleźć można tam całkiem spore konkrecje o średniej łupliwości. Spodobała mi się jego ziarnista struktura i barwa. Z brył odbiłem kilka wiórów, produktem ubocznym była duża ilość półsurowca do wyrobu drobniejszych ostrzy. 



Pięściaki wykonane z krzemienia szarego z Janikowa. Wybrałem krzemień o wyraźnie ziarnistej strukturze przypominający kwarcyty. Wymiary maksymalne - większy 138x83 mm, 117x68 mm mniejszy



Wiór, ostrze i rylec wykonany z radiolarytu pienińskiego. Niewielką jego konkrecję znalazłem przy drodze podczas wędrówki po Pieninach. 



Wracając z wypoczynku z Rymanowa Zdroju zatrzymałem się koło Jasła i brodziłem w ciepłych wodach Wisłoka w poszukiwaniu surowców krzemieniarskich. Znalazłem kilka fragmentów skał przypominających radiolaryt. Nie wiem, czy dobrze rozpoznałem? Najważniejsze, że skała się dobrze obrabia i można z niej wykonać narzędzia.  



Prymitywny nóż wykonany z krzemienia kredowego pozyskanego z kopalni kredy w Mielniku nad Bugiem. 



Dużo dobrego na jednym zdjęciu ;) Miks surowcowy jak i typologiczny. Prócz krzemienia świeciechowskiego, pasiastego, czekoladowego i kredowego mamy radiolaryt, kwarc i jaspis. Wynikiem eksperymentu z obróbka termiczną skał są dwa grociki z surowców pozyskanych w
Beskidzie Niskim. Ostrza z krzemienia pasiastego również po obróbce termicznej. Jaspis, o ile coś nie pomyliłem, dawno temu kupiony na giełdzie minerałów, pochodzi z Czech.
 

Ostrze z kwarcu - wymiary maksymalne 45x29 mm.


Pozbierane z dzikiego wysypiska śmieci - szkło, stal i beton. Retuszer wykonany z kawałka stalowego pręta zbrojeniowego osadzonego w gałęzi czarnego bzu. Koniec szlifowany na betonowym słupku. 



Groty strzał wykonane z szyby ze starego okna. Użyte narzędzia - retuszer z pręta plus fragment cementowego tynku.



Zbieranina grocików z krzemienia i obsydianu.



Mała prezentacja wyrobów na warsztatach archeologi doświadczalnej. 



Rozłożona na stole cześć mojej kolekcji krzemiennych noży, ostrzy, grotów itp.



Groty i ostrza wykonane dla kolegi łucznika.



Rdzeń z odłupnią z izolatora ceramicznego.



Wióry uzyskane techniką bezpośredniego uderzania twardym tłukiem.

sobota, 11 lutego 2023

(Nie)długi marsz


Wpis jest nawiązaniem do wydarzeń opisanych w książce "Długi marsz'' Sławomira Rawicza. Pomijam kontrowersje związane z autorem, nie będę dociekał czy opisał swoją, czy też cudzą przygodę i w jakim stopniu jest ona autentyczna. Historia ucieczki z łagru jest na tyle fascynująca, że zachęcam gorąco do zapoznania się z tą książką. Zainspirowany opowieścią pomyślałem, że chętnie przeżył bym coś w podobnych klimatach. W pojedynkę, w mikro skali i w pobliskich lasach. Reko-survivalowe wyjście do lasu na trzy dni. Nie będzie wiec to długi marsz, a wręcz bardzo krótki.

Z tego, co znalazłem w domu, skompletowałem swój ekwipunek. Mieszok uszyłem z worka po zbożu. Do niego spakowałem wszystkie rzeczy. W rogach umieszczone szyszki, wiązanie grubym sznurkiem. Możliwa regulacja długości pasów ramiennych. Prosty i sprawdzający się w tych warunkach sposób przenoszenia dobytku.


Nie było go za dużo. Trochę kaszy gryczanej i kilka kromek wysuszonego chleba popakowane w woreczki, szczypta soli, kawałeczek wędzonej słoniny zawiniętej w gazety, siekiera, metalowy garnuszek do gotowania, krzesiwo fryga (bączek), krzemień, hubka, kilka metrów cieńszego sznurka, czaga i zapasowe onuce. ''Ogaciłem się'' w stary sweter z powyciąganymi rękawami (syntetyk), kufajkę rodem z PRLu, gumofilce i czapkę uszatkę. Nic z termo bielizny, wełny, polarów czy goretexów.


Z domu wyszedłem przed południem. Po kilkuset metrach byłem już w lasie. Omijałem drogi leśne, mniej więcej znałem teren i wiedziałem jaki kierunek obrać. Dzień pochmurny, w lesie szybko zaczęło się ściemniać. Gdyby nie śnieg, nie widział bym gdzie idę. Postanowiłem nie zatrzymywać się lecz iść przez całą noc, aż do popołudnia kolejnego dnia. W kufajce, gumofilcach, w miękkim podłożu siły szybko ze mnie wyparowywały. Nogi odmawiały posłuszeństwa i wydawał mi się że już dalej nie dam rady, coraz częściej robiłem przerwy. Już nie senność była najgorsza, nie zmęczenie, a ogromne pragnienie. Od kilkunastu godzin nic nie piłem. Byłem bardzo odwodniony.

Po południu znalazłem dobre miejsce noclegowe. Osłonięte niewielką górką od podmuchów wiatru z jednej strony, z drugiej gęstymi krzakami, pod nawisem z gałęzi dużego świerka. 


Chciałem się jak najszybciej czegoś napić, a do tego potrzebny był mi ogień. Zebrałem trochę cienkich gałązek świerka, brzozowej kory, suchych traw i przygotowałem platformę na odgarniętym ze śniegu miejscu. Ogień rozpaliłem za pomocą krzesiwa frygi (bączka). 


Wcześniej przećwiczyłem w domu tą technikę, ale to była tylko zabawa. Teraz w lesie, kiedy od kilku iskier zależał dalszy sens tej wyprawy (jeśli nie życie), bałem się. Strach mobilizuje, ale czasem paraliżuje i uniemożliwia jakiegokolwiek działania. Najbardziej obawiałem się, że zawilgotnieje hubka i stanie się bezwartościowa. Spreparowanego w popiele hubiaka zabezpieczyłem wcześniej kilkoma warstwami brzozowej kory. Rozwarstwiłem korę na cienkie warstwy i zawiniłem hubkę w szczelny pakunek. Ten zabieg uchronił hubkę przed wilgocią. Po kilku minutach prób z hubki zaczął unosić się dym, mogłem odetchnąć. W kolejnych dniach strach był już mniejszy. 

Z pędów malin przygotowałem napar. Nie czekałem aż ostygnie. Gdy tylko woda zaczęła wrzeć zdjąłem garnuszek z ogniska, wrzuciłem gałkę śniegu by schłodzić jak najszybciej zawartość i po chwili wypiłem. Drugiemu garnuszkowi naparu pozwoliłem już spokojnie się zagotować i ostygnąć.  


Naznosiłem gałęzi świerka i przygotowałem posłanie. Później kilka suszków na syberyjskie ognisko całonocne. Wywijanie siekierą zabiera mnóstwo energii, ograniczyłem je do niezbędnego minimum. Zjadłem trochę kaszy i wstawiłem kolejny garnuszek ze śniegiem aby zaparzyć czagę. Zmęczenie i ciepło z ogniska spowodowało, że szybko usnąłem. Spałem tej nocy niespokojnie, co jakiś czas się budziłem i podsuwałem kłody do ogniska.

Wstałem, gdy tylko w lesie zaczęło robić się widno. Dołożyłem do ogniska, rozgrzałem, posiliłem, spakowałem graty i ruszyłem przed siebie. Nigdzie się spiesząc, powoli szedłem przez las. A on co chwilę zmieniał charakter - sosnowy młodnik, stara dąbrowa, suche kikuty brzóz na torfowisku wysokim, podmokły ols, monokultury, las mieszany. 


Kilka razy musiałem zawrócić lub zmienić kierunek marszu ze względu na bagna. Dotarłem nad rzekę, przez chwilę miałem pomysł aby ją przekroczyć, ale odpuściłem. Wysoki poziom i za duże ryzyko zamoczenia rzeczy. 


Słów kilka odnośnie odzieży. Wyboru nie było, taki przydział. Kufajka w tych warunkach się sprawdziła, nie odczuwałem zimna. W uszatce było mi za gorąco. Onuce, wycięte z kawałka tkaniny, sprawdziły się bardzo dobrze. Podczas wędrówki zmieniałem na suche, przy ognisku dokładnie wszystko suszyłem. 


Gumofilce - nie są idealne, śliska podeszwa i niekiedy wpadł mi śnieg za cholewkę. Poza tym są ok. 


Nie było zimno, temperatura utrzymywała się w okolicach zera, ale była bardzo duża wilgotność. Po drodze nazbierałem kory brzozowej, napchałem nią całą kieszeń. 


Z połamanej przez wiatr sosny oderwałem odstający, rynienkowaty fragment pnia. Idealnie nadawał się na łopatkę do jedzenia kaszy. 


Byłem zmęczony, wcześniej zacząłem się rozglądać za miejscem na nocleg. Upatrzyłem sobie powalony przez wiatr dorodny dąb, za którego pniem ułożyłem z gałęzi modrzewia i sosny posłanie. Okiść nałamała dużo drzew. 

W okopconym dymem z ogniska garnuszku topiłem śnieg. Najpierw coś gorącego do picia, do wyboru napar z malinowych pędów lub czagi. Później gotowałem kaszę. Na wrzątek wrzucałem dwie garści kaszy i gotowałem kilka minut, aż zaczynała chłonąć wodę i gęstnieć. Soliłem, mieszałem, zawijałem w onuce i chowałem do czapki, aby w ten sposób doszła. Po kilkunastu minutach kasza była gotowa. Smakowała cudownie. 


Po zjedzeniu kaszy, w tym samym garnuszku, gotowałem wodę i parzyłem czagę. Niespiesznie popijałem i patrzyłem się w ogień. W lesie, jak i w duszy, spokój. Razem z ciepłem ogniska ogarnęła mnie senność. Tej nocy rzadziej się budziłem, pewnie to przez kumulację zmęczenia. Lutowa noc jest długa, można odpocząć. 

Rano zjadłem resztki, tego co miałem w worku i wypiłem garnuszek naparu. Spakowałem mieszok i ruszyłem w kierunku domu, innego niż ten leśny. Dotrę tam wieczorem, ale wcześniej będę niespiesznie smakował leśne życie. 


Wędrówkę tą, traktuję jak jeden z wielu etapów życia, nie oceniam, łatwy czy trudny? Nie wiem, co jeszcze mnie czeka? Mam tylko nadzieję, że nudno nie będzie ;)

Tak, to ja. Przybyło mi parę zmarszczek i nie ogoliłem się;) Na poważnie - zdjęcie edytowane FaceApp;) 


Zdjęcia celowo przerobiłem na czarno-białe dla nadania charakteru.