środa, 28 października 2020

Placuszki z nasionami dzikiego chmielu oraz napar z szyszek


Mam taki nawyk, że podczas wędrówki zrywam różne części roślin, po czym rozcieram je w dłoniach i wdycham uwolnione w ten sposób zapachy. Uwielbiam zapach, jaki wydziela np. piołun, bagno czy szyszki chmielu. Chmiel znamy głównie z upraw i jego zastosowania w przemyśle piwowarskim. Kwiatostany żeńskie (szyszki) zawierają gruczoły lupuliny, które nadają piwu charakterystyczną goryczkę, smak i aromat. Szyszki chmielu to też cenny surowiec leczniczy. Zawierają one ponad 150 aktywnych substancji. Wykazują działanie: uspokajające, nasenne, obniżające ciśnienie, rozkurczowe, wspomagające trawienie, antyoksydacyjne, przeciwbakteryjne, przeciwwirusowe i antygrzybiczne. 

W sezonie w terenie lubię się napić naparu z szyszek chmielu. Zbieram i przechowuję także w domu mały zapas surowca. Herbatka taka działa uspokajająco i pomaga zasnąć. 

Nasiona chmielu mają łagodny aromat i gorzkawy smak. Rzadko wykorzystywane kulinarnie ze względu na ich niewielki rozmiar. 

Podczas ostatniego biwakowania nad Wisłą w zaroślach znalazłem dziko rosnący chmiel. Nazrywałem całą torbę szyszek i zaniosłem do obozu. Rozsypałem na kurtkę i wystawiłem na słońce. 

 

Po kilku godzinach szyszki roztarłem w dłoniach aby wysypały się nasiona. 

  

Po przesianiu i odwianiu zanieczyszczeń pozostały mi same nasiona chmielu. 

 

Z ich dodatkiem, na rozgrzanych kamieniach przy ognisku,  upiekłem placuszki.

piątek, 9 października 2020

Jesienne wędkowanie. Dwutygodniowy biwak nad Wisłą.


W tym roku, aby odpocząć od codzienności, w połowie września zaplanowałem dłuższy wypoczynek nad Wisłą. Postawiłem głównie na wędkowanie, któremu przez ostatnie kilka lat poświęcałem niewiele czasu. Spakowałem sprzęt, zrobiłem zapasy prowiantu i po
jechałem. Niestety na pierwsza miejscówkę, bardziej atrakcyjną z mojego punktu widzenia, nie udało mi się przeprawić. Szybki nurt wody zmusił mnie do odwrotu. Drugie miejsce okazało się łatwiej dostępne. Niestety nie tylko dla mnie, dla pozostałych wędkarzy też. Ponadto niektóre z wcześniejszych pomysłów były niemożliwe do zrealizowania w nowym miejscu.

Od miejsca, gdzie zaparkowałem samochód, do obozu miałem niedaleko. Bez moczenia się dostałem się nad brzeg rzeki. Całe szczęście, bo sprzętu miałem bardzo dużo. W nowym miejscu nie musiałem się już ograniczać do pewnych spraw. Pozwoliłem sobie na odrobinę luksusu jak ruszt, duża patelnia, więcej warzyw czy kilka puszek piwa. Obozowisko rozbiłem w kępie drzew na wysokim, piaszczystym brzegu. Rozłożyłem plandekę, przygotowałem posłanie, wypakowałem graty. Z niecierpliwością czekałem na chwilę, kiedy w końcu zarzucę wędkę.

Na wędkowanie poświęciłem najwięcej czasu. Zwykle mój rozkład dnia wyglądał tak, że wstawałem jak tylko zaczynało świtać i szedłem na ryby. Nienawidzę wstawania o tak wczesnej porze. A tu bez budzika budzę się, wstaję i bez śniadania, czy chociaż kubka gorącej herbaty, idę na ryby. Masochizm, ale co zrobić jak wtedy najlepiej biorą ;) Gdy solidnie zgłodniałem robiłem przerwę na śniadanie. Później powrót na stanowisko. Dalej obiad i zajęcia w obozie. Przed wieczorem wracałem nad wodę i siedziałem aż do późnych godzin nocnych. Dawno nie widziałem tyle wschodów i zachodów słońca ;) Rozgwieżdżone niebo, a czasem nawet cisza. Prawdziwej ciszy rzadko udało mi się doświadczyć. Jak nie ujadające psy z wioski na przeciwległym brzegu, to brzęk dzwonków sygnalizujących branie. W niedzielę około południa z pobliskiego kościoła dochodziły odgłosy mszy. Mimowolnie stałem się uduchowiony bardziej niż kiedykolwiek ;) 

Blisko obozu znajdowało się łowisko, gdzie głęboka woda i wykroty zapewniały dobre schronienie rybom spokojnego żeru. Ulubionym moim miejscem do siedzenia był wysoki brzeg nieopodal drzewa przewróconego do wody. Nawet jak nie łowiłem, to szedłem tam wypić kubek kawy, popatrzeć na płynącą wodę czy ciągnące klucze ptaków. W nocy przenosiłem się na czubek ostrogi, gdzie miałem doskonały widok na rozgwieżdżone niebo. W poszukiwaniu ryby zmieniałem techniki jak i miejscówki, łowiłem w samej Wiśle jak pobliskich starorzeczach. Gdy ryby nie chciały współpracować, albo byłem znudzony moczeniem kija, zajmowałem się innymi rzeczami. 

  

Ogólnie trafiłem na okres brań słabych. Pomimo tego, w mojej dwutygodniowej diecie, ryb nie brakowało. Bywały też chwile nadmiernej obfitości, przestawałem wtedy łowić lub wypuszczałem ryby do wody. Moją zdobyczą była przede wszystkim drobnica, ale kilka większych drapieżników też wyciągnąłem z wody.




Organizacja obozowiska wymaga planowania. 

Tu zawieszę plandekę, tam będzie miejsce ogniskowe i skład opału. Trzeba przynieść kamienie do pieczenia podpłomyków, zmontować trójnóg czy kratkę, na której postawimy garnek z wodą. Wyznaczyć miejsce do czerpania wody i mycia naczyń. W urządzaniu obozowiska pomogły mi rzeczy zabrane ze sobą jak i te znalezione przypadkiem na miejscu. Na początku miałem ze sobą dwie 1,5 l butelki wody. Po opóźnieniu przydały się do budowy filtru do wody, którą czerpałem z rzeki. 

 

Pierwszego dnia zauważyłem, że przecieka mi duży kubek, przeciekające miejsce zakleiłem gumą do żucia. Na ostrodze znalazłem plastikowe wiaderko pozostawione przez innych wędkarzy. Zrobiłem z niego lodówkę, w której schowałem cześć swoich zapasów żywności. 

Duży hak na suma i plecionka wędkarska przydała się przy suszeniu grzybów. 

Wśród naniesionych przed wodę gałęzi znalazło się tez kilka desek i pniak. Miałem na czym siedzieć, był stół, deski do krojenia i wieszaki. Z muszli, fragmentu chusteczki i oleju wykonałem lampkę, przy której spożywałem kolację. 

 

Przez dwa tygodnie obozowania w jednym miejscu stworzyłem komfortowe miejsce do odpoczynku.

Kilka razy zapuściłem się na wędrówkę po okolicy. Za wałami znajdują się skrawki pól porozdzielane łąkami, nieużytkami i lasem. Znalazłem tam zasianych przypadkowo dziko rosnących dyń. Nie skorzystałem tym razem z tego znaleziska. Nazbierałem za to owoców dzikich gruszek, jabłek, czeremchy i jeżyn. 

 

 

Zjadałem je na surowo, dodawałem do owsianki lub robiłem dżemy do podpłomyków. Chleba ze sobą nie zabrałem, zastąpiły mi go podpłomyki i placuszki. Piekłem je z nasionami pokrzyw, chmielu, wiesiołka lub włośnicy. 

 

 

Przy oddzielaniu zanieczyszczeń świetnie się sprawdził woreczek na przybory toaletowe. Nie brakowało w okolicy grzybów, które również dodawałem do swoich potraw. 

 

Złowione ryby przygotowywałem na wszelkie możliwe sposoby: pieczone, smażone, wędzone, w sosie i zupie. 

 

Po kilku dniach dominacji ryb w mojej diecie cieszyłem się, że mam wybór innej żywności.

Wszystko pięknie ładnie, ryby i pogoda dopisała, popływałem, odpocząłem itd. Szybko się jednak przekonałem, że taka dłuższa posiadówa w jednym miejscu to nie dla mnie. 

 

Już po kilku dniach nosiło mnie. Jeśli następnym razem zabiorę wędkę, to na wędrówkę brzegiem rzeki. Zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć. Pozdrawiam.