środa, 13 kwietnia 2016

7 dni w lesie - kwiecień


„Czym jest wolność?  To życie wolne od presji, życie wolne od zgiełku, życie z dala od cywilizacji,
życie z dala od miast. Nie pytaj dlaczego, zapytaj dlaczego nie”

Poczuliśmy wolność przez te 7 dni. Wolność wspaniałą, dziką i niepowtarzalną. Dla nas to życie prawdziwe. Takie, które mogłoby trwać nieskończenie długo, pełne nierzeczywistych, nieprzystających do codzienności zdarzeń. 

Poczuliśmy się jak pionierzy zasiedlający nowy kawałek ziemi. Zaczynaliśmy od zera. Zbudowaliśmy szałas i posłania. Codziennie dbaliśmy o wystarczającą ilość opału do ogrzania szałasu i gotowania. Jedliśmy dzikie rośliny w postaci zup i sałatek. Nie odmawialiśmy sobie leśnych przysmaków jak herbatka z malinowych pędów gotowana na oskole. Słodka, intensywnie malinowa i zdrowa. Rozgrzewała nas dostarczając naturalnych antybiotyków.  Malownicze nocne mijały nam na pogawędkach i wpatrywaniu się w żar z wolna przygasającego ogniska. Przy minusowych temperaturach tuliliśmy się do ogniska, a za dnia wylegiwaliśmy się na słonecznej polanie. Zapadający zmierzch i gwieździste niebo mogliśmy oglądać przez otwór w dachu szałasu. Rano budził nas śpiew ptaków. Każdego dnia celebrowaliśmy spokój, piękno natury i dziękowaliśmy za dobra, które nam Matka Natura dawała. 

Każdy z nas zdaje sobie sprawę z faktu, że prawdziwe szczęście i wolność nie pochodzi od materialnego posiadania rzeczy, ale od ich braku. Teoretycznie. My sprawdziliśmy to w praktyce. My – Las – Menażka – Nóż. Nie mieliśmy nic prócz umiejętności. Przenieśliśmy się w rzeczywistość gdzie nic nas nie trzyma, nie ma zobowiązań, całkowita wolność.

Zaawansowane szkolenie 7 dni w lesie, edycja kwietniowa ukończyły 3 osoby (1 osoba zrezygnowała ze względu na stan zdrowia). Postaram się je tutaj zrelacjonować, z punktu widzenia instruktora. Wyciągnę wnioski, a wraz z Kasią zaplanuję kolejne edycje tak, by były jeszcze ciekawsze.

Miejsce – okolice Skierniewic, około 1,5 km od zabudowań w prywatnym lesie, będącym własnością Katarzyny. Tam powstało nasze obozowisko. Ze względu na prawo, innego wyboru nie mieliśmy. Okolice to głównie las mieszany, dominuje sosna i brzoza, na bagienkach i pobliżu strumienia gdzie czerpaliśmy wodę więcej gatunków liściastych i większa różnorodność gatunkowa.

Wyruszyliśmy w piątek przed południem, do lasu w 5 osobowym składzie, ja z Katarzyną plus 3 uczestników. Każdy miał przy sobie nóż, menażkę/kubek i 1,5 l butelkę wody na początek. Były
obawy co do warunków pogodowych ale opady ustały przed południem, warunki nie na survival :)  Wyjście do lasu opóźniło się ze względu na ekipę telewizyjną z Łodzi i telewizję niemiecką. Podczas całego pobytu towarzyszyła nam łódzka ekipa ze szkoły filmowej i dzięki temu powstanie również relacja dokumentalna z działań Szkoły Rzemiosła Survivalowego. TV niemiecka towarzyszyła nam pierwszego i ostatniego dnia. Opóźnienie wyjścia odbiło się później przy budowie szałasu. Ubrani w tym co na sobie poszliśmy do lasu, po drodze zbieraliśmy  jeszcze śmieci, które później można by było wykorzystać.

Jako instruktorzy nie chcieliśmy zbyt mocno ingerować w działania uczestników. Chcieliśmy ich wspierać, pomagać i uczyć nowych rzeczy. Pierwszą wspólną decyzją było zbudowanie schronienia. Po wspólnym przedyskutowaniu jak nasz wieloosobowy szałas będzie wyglądał zaczęliśmy zbierać materiały. Przed tym kazałem wszystkim działać bez pośpiechu, zwolnić i oszczędzać energię, gdyż kolacji nie będzie :) Szałas musiał pomieścić nas wszystkich, chronić przed opadami, wiatrem i chłodem. Wykorzystując drzewa i zebrane materiały (głównie uschnięte drzewka z gęstego młodnika brzozowego oraz liście) zbudowaliśmy szałas na planie kwadratu, palenisko po środku otoczone kamieniami, z wygodnymi posłaniami do spania (jedno 2-osobowe). Celowo obóz wyznaczyliśmy w miejscu gdzie rosły blisko siebie 4 drzewa, wykorzystaliśmy je jako wsparcie szałasu. Budowa tak dużego szałasu bez siekierki i piły, zajmuje więcej czasu, na szczęście materiału w najbliższym otoczeniu nie brakowało. 

Ponieważ filmowała nas TV i udzielaliśmy wywiadów budowa zajęła nam trochę więcej czasu niż to przewidywałem. Po kilku godzinach szałas był gotowy. Przed wieczorem każdy sam przygotował sobie posłanie izolujące od podłoża, grubą warstwę sosnowych gałązek, żarnowca, uschniętych nawłoci. Kuba zbudował łóżko z brzozowych gałęzi i na wierzchu położył uschnięte łodygi nawłoci. Miro zrobił materac związując znalezionym po drodze sznurkiem gałązki sosny. Szałas mógłby być mniejszy i spokojnie pośmielibyśmy się, jednak wielkość szałasu była podyktowana rozstawem drzew. Mniejszy szałas wymaga mniej materiału, nakładu sił i z pewnością było by w nim cieplej.
Po pierwszej nocy doszczelnialiśmy jeszcze nas szałas i uzupełniliśmy posłania. Znaleźliśmy kilka dziur, przeciągi zlikwidowaliśmy i drugiej nocy szałas stał się całkiem przytulnym, ciepłym schronieniem.  Niestety nie mieliśmy okazji sprawdzić na ile szałas chroni przed opadami deszczu. Tylko jednego dnia pokropił niewielki deszczyk, na tyle mały że nawet nie chowaliśmy się do środka.

Początek kwietnia był ciepły. Warunki pogodowe sprzyjały nam, nie licząc kilka kropel deszczu pierwszego i przedostatniego dnia. W dzień temperatury dochodziły do ok. 15-25 C, można powiedzieć że było czasami zdecydowanie za gorąco i szukaliśmy cienia by odpocząć. Kilka ostatnich dni było na tyle ciepłych, że ściągnęliśmy buty i chodziliśmy boso w  obozowisku. 
W nocy temperatura znacznie spadała. Pierwsze dwie noce były najzimniejsze, duża wilgotność powietrza i ściółki po opadach, nad ranem temperatura spadła do -5 C, był szron na trawach i zamarzł sok na brzozie. Kolejne noce były cieplejsze w granicach 5-6 C. 

Spaliśmy przy ognisku, im zimniej tym bliżej niego, przez noc łóżka czasem się przemieszczały razem z właścicielem :)  Przez pierwsze 3 noce spałem we wszystkich ubraniach, które miałem na sobie, luźno się okrywając kurtką, nie odczuwałem dyskomfortu. W cieplejsze noce spałem już bez kurtki, zrobiłem z niej poduszkę. Utrzymywaliśmy w nocy stale duże ognisko, nie trzymaliśmy wart, komu było zimno ten wstawał i dokładał, bardzo dobrze się ta zasada sprawdziła. Każdy miał przy sobie zapas opału, poza tym mieliśmy na zewnątrz większy zapas dłuższych i grubszych kłód, którymi paliliśmy w nocy, wsuwaliśmy przez ''drzwi''.
Rafał dogrzewał się w nocy chowając pod ubrania w okolice splotu słonecznego plastikową butelkę z gorącą wodą, w ten sposób miał komfort cieplny do kilku godzin.

Największa moja porażka to ogień, zaplanowałem że po zbudowaniu szałasu, wieczorem dwaj uczestnicy rozpalą ogień łukiem ogniowym wykorzystując do tego celu pasek od spodni (zestaw bez łuku napędzającego), aluminiową puszkę jako docisk i sosnowy zestaw. Nie miałem czasu szukać materiału na łuk, więc zrobiłem go z tego, co było pod ręką. Po opadach drewno było nieco wilgotne, ale największym problemem był docisk, aluminiowa puszka okazała się tym razem do niczego, świder wypadał, nie dało się go utrzymać. Próbowaliśmy jeszcze użyć znalezionego na pobliskim śmietnisku filtru oleju. Pasek od spodni był za szeroki i stwarzał za duże tarcie, zmieniliśmy na paracord i klasyczny łuk. Zanim jednak podjęliśmy pierwsze próby zrobiło się już ciemno. Mrok, zmęczenie, po ponad 2 godzinach walki poddałem się, ogień rozpaliliśmy krzesiwem syntetycznym (miałem go w plecaku razem z apteczką, w razie W)
W kolejnych dniach zrobiłem kilka zestawów do łuku ogniowego i świdra ręcznego. Rafał jak i Miro ćwiczyli łuk ogniowy, miło mnie zaskoczyła Anka, która bez problemu uzyskała żar. Pierwszy swój żar w tej technice. 

Każdy na początek miał ze sobą 1,5 butelkę wody, ponieważ pierwszego dnia nie było już czasu by pójść i zaczerpnąć jej ze strumienia. Następnego dnia na niewielkim, mulistym strumieniu Pisi, po jego oczyszczeniu zbudowaliśmy ujęcie, które umocniliśmy kamieniami. W ten sposób nie mąciliśmy wody podczas jej czerpania. Wodę do mycia i do gotowania zupek przynosiliśmy raz dziennie do obozu w butelkach i filtrowaliśmy ją przez prowizoryczny filtr zbudowany z uciętej plastikowej butelki ze złożem z mchu i piasku. Woda była za każdym razem przegotowana.

Bardzo duży udział w pozyskanej wodzie stanowił sok z brzozy (trafiliśmy na okres jego zbioru), rozwieszonych było kilka butelek na uciętych gałązkach, w ten sposób zbieraliśmy do kilku litrów soku dziennie. Jeśli nie dawaliśmy rady wypić go w ciągu dnia, to odparowywaliśmy na słodki syrop. Z soku gotowaliśmy pyszne herbatki dodając gałązki malin, czeremchy, igieł sosny czy kwiatów podbiału. Prażyliśmy też korzenie mniszka na kawę, gorzka, w dodatku bez mleka i cukru :) 

Zgodnie z założeniem szkolenia jedzenie pozyskiwaliśmy tylko z otoczenia, żadnego kłusownictwa, kradzieży itp. Zrezygnowaliśmy z winniczków, żab i innej zwierzyny. Jedliśmy same dzikie rośliny, nie licząc kilku larw kornika i uszaków bzowych. Zwykle na śniadanie były pieczone kłącza pałki, stanowiły one też uzupełnienie obiado-kolacji i szybką przegryzkę. W trakcie spacerów próbowaliśmy smaków różnych, wiosennych, delikatnych listków i pędów roślin. Pod koniec dnia, gdy wracaliśmy do obozowiska gotowaliśmy zupkę, każdy swoją, z roślin przez siebie zebranych. Każdy komponował potrawę wedle swojego uznania i z roślin które mu najbardziej smakowały. W ten sposób uczestnicy nauczyli się co z czym połączyć by zupka była smaczna. Nasze zupy doprawialiśmy jagodami jałowca, dzikim szczypiorkiem, bluszczykiem kurdybankiem, czosnaczkiem, korzeniem chrzanu. Z roślin jadalnych zbieraliśmy pokrzywę, szczaw, podagrycznik, rukiew wodną, przytulię, gwiazdnicę, pędy chmielu, korzenie dzikiej marchewki, pasternaku.
Jak wspomniałem wcześniej pierwszego dnia od chwili wyjścia nic nie jedliśmy, dopiero w następnych dniach zbieraliśmy roślinki do jedzenia. Najdłuższą wędrówką, ok. 6 km w jedną stronę, było wyjście po kłącza pałki, zebraliśmy jej tak dużo, że starczyło nam do końca pobytu w lesie. Upieczone kłącza zawierają dużo węglowodanów i białka, doskonale zaspokajały odczuwanie głodu, wystarczyło upiec kilka korzonków. Maja one dobry smak, słodko - orzechowy, choć włókniste. Prócz kłaczy zebraliśmy też młode przyrosty, które jedliśmy na surowo lub gotowane.

Ciekawym doświadczeniem było wprowadzenie za zgodą wszystkich soli do potraw od 4 dnia i dodanie odrobiny masła kolejnego dnia. Wszyscy poczuli, jak korzystnie zmienił się smak gotowanej przez nich zieleniny. 

Większość z nas nie odczuwała głodu, organizm szybko się przystosował do ubogiej diety roślinnej. W wyniku głodówki wszyscy odczuli większy lub mniejszy spadek sił, senność, kłopoty z koncentracją, irytacja z byle powodu. Ilość kalorii jaką dostarczaliśmy była zdecydowanie mniejsza niż nasze potrzeby,  Rafał schudł najwięcej, około 5 kg, taka oczyszczająca głodówka wyszła nam na zdrowie. W grupie naturalnie przyjęło się, że jemy jeden posiłek dziennie, wieczorem, po całym dniu wędrówki. Czwartego dnia uczestnicy wprowadzili śniadania w postaci pieczonej pałki lub dojadali zupki z kolacji. Kasia starała się wprowadzić sałatki, ale uczestnicy nie dali się do nich przekonać. Jak łatwo się domyśleć dominującym tematem rozmów przy ognisku było jedzenie :)
Dużym zainteresowaniem cieszyły się warsztaty z łupania i nóż z klopa :) W efekcie końcowym powstał nóż ze szklanej butelki. Ceramika z porzuconego klopa na dzikim wysypisku w lesie była zbytnio spękana by zrobić z niej nóż. Łupanie ćwiczyliśmy na terakocie, talerzach, potłuczonych butelkach i taflach szkła. Jako tłuki wykorzystaliśmy zwykłe kamienie. Na polu pomiędzy obozowiskiem a ujęciem wody zebraliśmy dużą ilość krzemienia o różnych barwach, niewielkie bryły i mocno spękane. Udało mi się w sumie odbić zaledwie kilka małych wiórków, z jednego powstał grot do strzały. Zrobiłem też duży wiertnik, którym wstępnie zrobiłem wgłębienie w kamiennym docisku. Na śmietniku znalazłem też duży zardzewiały gwoźdź, posłużył nam jako retuszer. Ze znalezionego płaskiego kamienia wyłupałem też prymitywną siekierę.
Robiliśmy łyżki (co niektórzy nawet kilka zrobili :)) wypalając komorę zupną, wyskrobując nożem oraz wykorzystaliśmy do tego celu łuk ogniowy. Specjalnie zrobiliśmy dwa większej grubości świdry ze świeżego drewna, jeden z brzozy a drugi z dębu, posypując piaskiem zwiększaliśmy tarcie. Również łukiem zrobiłem zagłębienie w kamieniu na docisk do łuku.
W odkrytym babrzysku dzików na skraju lasu gdzie gromadziła się woda odnaleźliśmy glinę, postały z niej łyżki oraz cybuch do fajki, nie zdążyliśmy jednak wysuszyć i wypalić by sprawdzić jakość znalezionej gliny.
Na bagienkach gdy zbieraliśmy rośliny do jedzenia znaleźliśmy też ścięte lipowe gałęzie, po ściągnięciu z nich kory i oddzieleniu łyka skręcaliśmy linki.
Z leszczynowych prętów i korzeni sosny, które wyciągnąłem z piasku pobliskiej kopalni uplotłem koszyk. Przy okazji można też było się nauczyć ostrzenia noża na zastępczych ostrzałkach, a więc drobnoziarnistym kamieniu, porcelanowym kubku, skórzanym pasku od spodni. 

Najwięcej czasu poświęcaliśmy roślinom, nauce ich rozpoznawania i wykorzystania, do rożnych celów, rośliny jadalne, przyprawowe, trujące, lecznicze i użytkowe. W trakcie każdego wyjścia w teren poznawaliśmy nowe rośliny, ich zastosowanie, tą wiedzę utrwalaliśmy. Uczestnicy po dwóch dniach nie mieli problemów z rozpoznawaniem i samodzielnym pozyskiwaniem roślin. Poznawali te rośliny kompleksowo: rozpoznanie w naturze, zapach, smak, zastosowanie kulinarne, zastosowanie lecznicze, zastosowanie techniczne (na sznurek, tkaninę, wyściółkę itd.). Chcieliśmy pokazać, że rośliny to nie tylko pożywienie i lekarstwo.

Śmieci nie brakowało w lesie i miejscach gdzie chodziliśmy. Ze sobą zabieraliśmy jedynie to co mogło się nam przydać, wykorzystaliśmy znalezione 5 l butelki plastikowe na wodę, grubszy sznurek do łuku ogniowego i cieńszy do wiązania, drut aluminiowy do mocowania butelek na brzozach, porcelanowy kubek, szklany słoik, metalową przykrywkę do garnka, kratkę na ognisko, folię, gąbkę, plastikowe wiaderko i miskę do przenoszenia i przechowywania zbiorów. 

Z małymi zmianami w ciągu tych 7 dni w lesie cele udało się nam zrealizować, nie trzymaliśmy się uparcie i za wszelką cenę wcześniejszego scenariusza, dostosowywaliśmy go do aktualnych potrzeb i warunków. Poza mną nikt wcześniej nie miał takich doświadczeń, a mimo to wszyscy doskonale sobie poradzili. Teraz są bogatsi o nowe doświadczenia, poznali swoje słabości, dużo się nauczyli. Mieli czas by odpocząć, wrócić do naturalnego rytmu, bez budzika, gonitwy w pracy i poza nią, pośpiechu i stresu. Poznali swoja reakcje na głód, nauczyli się jak sobie radzić bez sprzętu i jedzenia dźwiganego w plecaku. Poznali inną rzeczywistość, zobaczyli że można, że się da. Ci co przyjechali przeżyli niezapomnianą przygodę, będą mieli co przy ognisku opowiadać.

W czerwcu trzy kolejne edycje 7 dni w lesie, jeden mieszany, dwa tylko kobiece o nieco innej formule. Planujemy też zrobić takie warsztaty jesienią. Odważnych nie brakuje, to cieszy.