środa, 30 września 2015

10

''Ja wychodzę ...i ja nie wiem, kiedy wrócę.''  - tak zwykł mawiać mój guru survivalu Ferdynand Kiepski. Można się z tego śmiać, ale w pewnym sensie to mistrz survivalu.

Jestem przekonany, że nikt z nas nie odważy się tak zrobić, by w dowolnej chwili wyjść do tak z domu na kilka dni, bez niczego, w samej koszulce, spodenkach i laczkach, gdzieś przed siebie. A jeśli się mylę, macie odwagę, to zróbcie to, tak spontanicznie, sprawdźcie jakie są wasze umiejętności.

Ja nie posiadam takich umiejętności jak Ferdynand K., na samą koszulkę i laczki już trochę za chłodno, więc będzie nieco inaczej. Sam pomysł na spacer zrodził się tuż po mojej wyprawie na Roztocze, wtedy również jadłem tylko to, co dała mi natura, nie zabrałem ze sobą żadnych zapasów, nie kupowałem też po drodze. Znacznym ułatwieniem był sprzęt. Ale pozostał niedosyt, było o wiele za łatwo. Po powrocie do domu szybko obmyśliłem kolejną wędrówkę, zmieniłem region i zasady.

Cel znam, to okolice Skierniewic, odległość około 300 km, 10 dni, to minimum, pieszej wędrówki po naszych polach, lasach i lasach. Omijanie asfaltowych dróg i mostów, przeszkody wodne pokonuję w pław. Jeśli chodzi o teren, to żadna dzicz, nie jakieś góry, niedostępne miejsca, a zwykłe lasy i łąki, jakie większość z nas ma w swojej okolicy. Nie korzystam ze sklepów, jem tylko dzikie rośliny, owoce, korzenie, grzyby i to co znajdę, nie kradnę żywości z pól i sadów. Skupiam się na wędrówce i odpoczynku. Nie biorę ze sobą szpeju, jedzenia, śpiwora itd. poza ubraniami na sobie. Ubrany byłem normalnie jak na tę porę roku, bawełniana koszulka z krótkim rękawkiem, spodnie, skarpetki, buty do kostki i bluza polarowa. Jedyną rzeczą ułatwiającą mi przetrwanie, którą zabieram ze sobą jest folia NRC. Folię zebrałem ze względu na to, że nie chciałem palić ognisk, by się ogrzewać przy ognisku w nocy, ale jak się okazało mogłem jej wcale nie brać. Nie zabrałem aparatu fotograficznego, jedynie kilka kartek papieru i cienkopis do robienia notatek. Wszystkie moje rzeczy zmieściły się w woreczku strunowym, poza folią, kartkami papieru i cienkopisem miałem telefon komórkowy (wyłączony) w razie W, pieniądze na powrót  pociągiem, dowód osobisty, szczoteczkę i pastę do zębów. Nadszedł w końcu dobry czas, ciepło i niski poziom wody w Wiśle. Urlop podpisany, zaczęło się odliczanie. Obawy były, ale o tym później.

Na moje przygotowania do spaceru złożyło się z kilka elementów. Fizycznie nic nie trenowałem, nie byłem w najlepszej formie, ale tak właśnie miało być. Wyrwany za biurka, a jedyne ćwiczenia, które lubię, to picie piwa. Ponieważ nie zabrałem ze sobą nic, co ułatwiłoby mi nawigacje w terenie (nie miałem mapy, kompasu, gps itd.), postanowiłem oprzeć trasę swojego spaceru o naturalne drogowskazy, jakimi są brzegi rzek, drogi, tory kolejowe, szlaki turystyczne, szlaki rowerowe. Na tydzień przed wymarszem przejrzałem dokładnie trasę na mapach satelitarnych i starałem się zapamiętać jak najwięcej szczegółów i punktów charakterystycznych. Kolejną rzeczą była adaptacja mojego organizmu do niskich temperatur, chodziło o to by obniżyć temperaturę komfortu termicznego, szczególnie podczas snu. Nie będę szczegółowo opisywał w jaki sposób, odsyłam do literatury. Pozostałe sprawy jak rozpalanie ognia, pozyskanie wody, jedzenia itd. to efekt ciągłych treningów.  Przyszła pora by sprawdzić w końcu czego się nauczyłem :)

Dzień 1

Rano ubrałem się, zjadłem śniadanie i w drogę. Najpierw drogą przez rodzinną wieś, później kilka km gruntową drogą i już jestem nad rzeką Wieprz. Rzeka będzie moim  drogowskazem przez prawie 3 dni. Ponieważ za dobrze znam okolice postanawiam nic nie pozyskiwać do póki nie minę znanych mi terenów. Pogoda sprzyja, jest gorąco, nawet za bardzo. Pierwszy odpoczynek na grodzisku w Trójni. Coraz cieplej, temperatura ok. 30 C, po południu zaczynam odczuwać silne pragnienie. Pierwsze wyzwanie, z którym przyjdzie mi się zmierzyć, to pozyskanie wody. Po drodze żadnego źródła, z którego można by było się bezpośrednio napić. I tak będzie w trakcie całej wędrówki. Woda w rzece, dopływach  jak i mijanych zbiornikach silnie zanieczyszczona biologicznie i chemicznie. Aby zaspokoić pragnienie zjadam owoce jeżyny, jabłka i gruszki, wysysam sok a resztę wypluwam. To chwilowo pomaga. Myślę by zebrać materiał na łuk ogniowy i przegotować wodę w puszcze po piwie z jednego z dopływów okolicy Serocka, ale schładzam się tylko w nim i idę dalej. Nie odczuwam głodu, ale język z pragnienia staje kołkiem. Ciągle nie mam wody, walczę z myślami o wstąpieniu do sklepu by kupić butelkę wody. Widzę jak lokalsi stoją przy malutkim wiejskim sklepiku sącząc leniwie piwo. Mam pieniądze przy sobie, co to za problem wstąpić i kupić, przecież i tak nikt nie zobaczy. Nie, trwam usilnie w założeniach. Wszystko albo nic. Marzę o szklance czystej, zimnej wody. Pragnienie, którego tak mocno nigdy dotąd nie doświadczyłem. Odwracam głowę i idę dalej. Przechodzę wiadukt w pobliżu Kocka, mam dobre tempo. Idę lasem. Przy wysokiej piaszczystej skarpie opadającej do rzeki kopie 1 m od brzegu dołek, przesącza się woda. Nie wygląda najlepiej. Przesączam ją przez koszulkę do znalezionej wcześniej butelki PET, mam wodę! Co prawda mętna jak sok jabłkowy, niezbyt smaczna, ale zawsze to woda. Piję małymi łyczkami w obawie o zatrucie. To najbrudniejsza woda jaka kiedykolwiek przyszło mi pić.
Idę dalej, narasta zmęczenie. Za Giżycami rozglądam się za noclegiem. W lesie pod dębem spędzam pierwszą noc, bez ogniska, nie używam foli NRC bo jest ciepło. Robię prowizoryczne ''posłanie'' z liści i traw. To na czym śpię, to po prostu zgarnięte w jedno miejsce suche liście, od co. Pomimo zmęczenia długo wysłuchuję głosów dochodzących z lasu. O zachodzie słuchałem pokrzykujące żurawie, poza tym rykowisko, całą noc ryczą jak oszalałe jelenie. Tak będzie rzez kilka kolejnych dni. W nocy odwiedziły mnie jeszcze dziki, wiewiórka i tchórz.

Dzień 2

Idę głodny. Chociaż użycie słowa głodny to lekkie nadużycie, raptem mija doba od normalnego posiłku. Mijam most na linii Lublin-Przytoczno. Jeszcze mamy lato, ciepło i słonecznie. Dwa małe jabłuszka na dzikiej jabłonce radują mą duszę. Nieczynna kopalnia piachu po drodze. Doświadczenie podpowiada by tam zejść. Znajduję czystą wodę. Piję wprost z zagłębienia, jak zwierze. Czysta woda smakuje wspaniale. Napełniam butelkę na drogę. Jeszcze jedne cenne znalezisko, krzemień. Łupię na szybko kilka wiórów i zabieram ze sobą. Od drugiego dnia mam nóż. W lesie przy drodze napycham się dzikimi gruszkami wielkości paznokci, małe ale smaczne. Mijam sklepy, walczę z pokusą. Słońce zaszło i szukam noclegu. Silne skurcze dłoni i mięśni nóg, zmęczenie narasta. Nie do końca jestem pewien gdzie jestem, odbiłem trochę od brzegu rzeki. Szczęście sprzyja, śpię w starej opuszczonej stodole na resztkach słomy. Wspaniale, zjadam jedno pyszne jabłko na kolację, mam komfortowy nocleg, noc wietrzna ale ciepła.

Dzień 3

Wyspany i wypoczęty wyruszam skoro świt dalej, przez las. Już nie jest tak upalnie jak przez pierwsze dwa dni. Po drodze zjadam jagody czeremchy i borówki. Docieram ponownie nad Wieprz, piaszczysta skarpa i ponownie kopanie dołka by pozyskać wodę do picia. Poranne mycie, uzupełnianie notatek i chwila odpoczynku. Rzeka jest w tym miejscu dwa razy szersza niż w miejscu gdzie zacząłem wędrówkę. Ładne miejsce widokowe. Docieram do Niebrzegowa, wszystko zgodnie z planem, skręcam na Gołąb. Znowu jabłka. Wał przeciwpowodziowy, dobra oznaka. Po drodze wcześniej znajduje worek po nawozie i taśmę, zabieram ze sobą, przydadzą się przy przeprawie. Łachy piachu, wyschnięte rozlewiska Wisły i w końcu sama Ona. Trzeciego dnia miałem przekroczyć zgodnie z planem Wisłę. Pierwszy ważny punkt na trasie mojej wędrówki. Wyszedłem dokładnie w tym miejscu, co planowałem. Szerokie rozlewisko, które ułatwi mi przeprawę. Rozbieram się i pakuję wszystkie swoje rzeczy do foliowego worka. Mocno związuję i trzymając za koniec taśmy wchodzę do wody. Woda ciepła, przyjemna. Mam obawy przed przeprawą, mimo że umiem dobrze pływać, to w końcu Wisła. Tej wielkości rzek jeszcze nie nie przepływałem. Wchodzę do wody, dno szybko opada i woda coraz bardziej mnie pochłania, nie da się iść. Ok 1/4 szerokości rzeki przepłynąłem, prąd dość mocny, pozostałą przeszedłem. Obawy szybko minęły. Całkiem przyjemnie, siedzę nad drugim brzegu Wisły na piaszczystej mierzei, kąpie się, odpoczywam. Jestem zadowolony, dobrze trafiłem z warunkami, ciepło i niski stan wody. Przy innych warunkach przeprawa mogłaby się okazać niemożliwa. Idę dalej w kierunku kolei na Pionki, nasłuchuje odgłosów pociągu. Tory, Garbatka Letnisko, kilka km dalej w krzakach przy torach decyduje się na nocleg. Garść suchych traw służy za posłanie. Noc spokojna i ciepła, wydaje się, że tak będzie do rana. Jednak w nocy budzi mnie deszcz, niedobrze. Najpierw niewielki, później nadeszła burza i rozpadało się na dobre. Z przerwami do rana, nie dało się spać. Kiepska noc, mało spałem, nieco zmoknięty. Nad ranem, gdy tylko trochę się rozjaśniło ruszyłem dalej. Pierwszy raz użyłem tej nocy foli NRC, głównie jako ochrony przed deszczem.

Dzień 4

Mgła, mokro i chłodno, idę wzdłuż torów, mijam Pionki, Jedlina Letnisko. Na cmentarzu czerpię wodę. Mam w końcu czystą wodę, której bez obaw można się napić. Pogoda się poprawia, słonecznie i ciepło, trzymam się brzegu niewielkiej rzeczki Pacynki. Nawigacja staje się trudna, brzegiem nie da się iść, zbyt zarośnięty i podmokły. W końcu wdaje mi się, że źle skręciłem, nie jestem pewien jak dalej iść?  Nie ma się kogo zapytać o drogę, więc decyduję się pierwszy raz użyć telefonu. Okazuje się, że nie potrzebnie za bardzo odbiłem na Radom. Spotykam Andrzeja, człowieka o złotej duszy, który bezinteresownie pomaga dotrzeć mi w wyznaczone miejsce. Z rowerem zawrócił i szedł ze mną kilkanaście km by mnie dokładnie doprowadzić do stacji PKP Lesiów. Po drodze porozmawialiśmy, okazało się, że mamy kilka wspólnych tematów. Dziękuję mu i się żegnam. Jest już 19.30, ciemno a ja niesamowicie zmęczony, ból stóp, szybko szukam noclegu. Zasypiam nieopodal stacji pod krzakiem pomiędzy drogą a torami, noc gwiaździsta i nieco chłodno. Boli mnie kręgosłup, stopy, mięśnie, ciężki dzień pełen emocji. Przykryty folią szybko zasypiam.

Dzień 5

Folia po nocy w strzępach. Mglisto, łyk zimnej wody i maszeruje wzdłuż torów. Przechodzi obok mnie wyperfumowany samiec, zapach tak silny, ze czuje go z 10 m. Pierwsze kilka kilometrów jest bolesne, trzeba rozgrzać mięśnie. Czeremcha, jabłka, aż w końcu znajduje na torach rozjechanego bażanta koguta, całkiem świeży. Krzemiennym wiórem odcinam co lepsze kawałki, zawijam w folie i zabieram. Próbuję naprędce zrobionym zestawem rozpalić obok torów ogień świdrem ręcznym, drewno klonu jesionolistnego jest jednak wilgotne. Przy torach znajduję kilka butelek wody gazowanej pozostawionej przez pracowników. Jestem nad rzeką Radomką, mycie, jeżyny, odpoczynek. Łapie mnie deszcz, więc chowam się pod drzewem w lesie i przeczekuję, na szczęście ulewa nie trwa długo. Niedaleko Stomiec  kończę marsz, w lesie znalazłem dobre miejsce na obozowisko. Najważniejsze to rozpalić ogień, pierwszy raz w mojej wędrówce. Jest mi bardzo potrzebny, bo chciałem ugotować mięsko bażanta i ogrzać się w nocy. Zebranych po drodze materiałów montuje zestaw do łuku ogniowego. Wszystko przygotowane, dawno takiego zdenerwowania nie przezywałem. Udaje się, uff. Ognisko rozpalone, buduje szałas i robię wygodne posłanie z sosnowych łapek z pobliskiego zrębu. Mam jeszcze worek na zboże, który również wykorzystuje jako izolacja od wilgotnego podłoża. Jest już ciemno, więc pora na kolację. W puszcze po piwie gotuje kawałki mięsa z macierzanką, grzybami i  korzeniami dzikiej marchewki. Pierwszy raz od 5 dni jem coś ciepłego. Mięso bażanta jest pyszne, kruche i soczyste. Zjadłem pyszna kolację. Śpię dziś w komfortowym szałasie, z miękkim posłaniem i ciepłym ogniskiem. Jestem szczęśliwy. 5 dzień wędrówki, teraz już będzie z górki. Noc gwiaździsta i chłodna, co jakiś czas budzę się i dokładam do ogniska. Ogień to wspaniała rzecz.

Dzień 6

Zimny i pochmurny poranek, spotykam pana, który zrywa tarninę. Docieram do Pilicy, drugi ważny punkt na mojej trasie.  Po przeciwległej stronie drogi mijam dziwnego człowieka. Ubrany w kombinezon roboczy idzie dnem rowu przy drodze trzymając w jednej ręce worek, ale nic nie zbiera. Jest cały wysmarowany/wybrudzony, od stóp do głowy. Tego widoku nie zapomnę. Mijam ekspresówkę na trasie Radom-Warszawa, robi się ciepło i słonecznie. Ból stóp, zaciskam zęby. W Tomczycach nad samym brzegiem rzeki znajduję stertę gałęzi, wczołguję się pod nią, mam gotowe schronienie na jedna noc. Jelenie ryczą, bobry pluskają w rzece, mam piękny widok na zachód słońca. Noc zimna, wcześnie rano się zwijam. Znajduje cienką folię malarską, zabieram.

Dzień 7

Wspaniały poranek nad łąkami Pilicy, wschód słońca, rosa i rozpostarte pajęczyny. Na trawach szron, a więc ta noc była już z przymrozkiem. Spodnie i buty mokre. Przechodzę na drugą stronę rzeki i dalej do torów magistrali północ-południe. Od tego miejsca mijam ciągle sady. Widzę jak opryskiwane są jeszcze jabłka, szybko przechodzi mnie na nie ochota. Przy drodze znajduję bogate stanowisko groszka, zrywam pełne kieszenie. Nocuję w opuszczonym gospodarstwie w stodole na słomie. Ognisko w pobliskich zaroślach, gotowane kanie, korzenie i groszek, bardzo smaczny. Siedzę przy ognisku, bardzo piękny zmierzch. Zakopuję się w słomie i przesypiam spokojnie do rana.

Dzień 8

Bluza cała w słomie, zarośnięty, pewnie wyglądam jak bezdomny albo uciekinier. Całe szczęście, że nie jestem w strefie przygranicznej, problemy zapewnione. Coraz mniej przejmuje się swoim wyglądem. Pogoda mi sprzyja, ciepło i słonecznie, wędruję drogą wzdłuż torów. Cenne znalezisko, orzechy włoskie, siedzę na poboczu nasypu i łupie orzechy. Za Pągowem odbijam od torów w lewo na zachód w kierunku Rawki. Za szybko idę, zwalniam. Bałem się, że opady deszczu przytrzymają mnie na trasie. Smaczne jabłka na starej jabłoni. Nocuję w skrawku drzewek pośród pól, wypycham worek suchymi liśćmi i robię materac. Gromadzę opał na noc, buduje z kamieni ekran. Folia porwana, wykorzystuję jej skrawki jako dodatkową izolację, wpycham pod bluzę. Śpię przy ognisku, przyjemna noc poza hałasem dochodzącym z pobliskiej ekspresówki

Dzień 9

Piękny wschód słońca. Przed południem docieram do Rawki, trzeci ważny punkt na mojej trasie. Czuję się już prawie jak w domu, znam te okolice. Moczę nogi w czystej i zimnej wodzie. Myje się, robię pranie. Kopię bulwy strzałki wodnej, korzenie dzikiej marchwi i pałki. Gotuję, piekę, wczesna kolacja. Wyleguję się na wysokiej skarpie i obserwuję zachód słońca, nigdzie mi się nie spieszy. Myślę o powrocie, to już jutro. Jak ten czas szybko zleciał, aż trudno w to uwierzyć. Mięśnie przywykły do codziennego marszu, żołądek do odmiennej diety. Nocuję nad brzegiem Rawki w zaroślach osłonięty ze wszystkich stron, ciepło ogniska i przyjemny sen. Z jeden strony cieszę się, że wracam, a z drugiej smucę, że to już koniec. Czy mam, po co wracać, czy warto?  Bardzo przyjemnie się wędrowało, inne niż na co dzień troski i potrzeby, dużo pozytywnych wrażeń. Gdybym tylko nie obiecał komuś, że wrócę, to w zasadzie mógłbym nie wracać a wędrować dalej, już bez terminu, celu, kusi...

Dzień 10

Bez pośpiechu idę w kierunku Skierniewic, ostatnie kilometry mojej wędrówki. Jeszcze trochę wzdłuż torów i Maków, cel mojej wędrówki. A tam czeka na mnie gorąca kąpiel, pyszna zupka i odpoczynek. Wracam do rzeczywistości. Ech....  Codzienne życie bardziej boli niż nogi podczas tej 300 km wędrówki.


Dziękuję bardzo Wszystkim za wsparcie. Była to dodatkowa motywacją i pomoc. Dziękuję Andrzejowi za rozmowę i wskazanie drogi oraz pozostałym życzliwym spotkanym po drodze osobom. Specjalne podziękowania dla Kasi :)

Te 10 dni to stosunkowo krótko, ale posunąłem się odrobinę dalej w poznawaniu granic własnych możliwości. Przyznam się, że miałem kilka razy naszła mi myśl by zrezygnować z tej wyprawy. Najpierw  problemy z wodą, a później ból stóp, ale mocno zagryzłem zęby i szedłem dalej. Gdy pod koniec dnia byłem wykończony i wydawało mi się, że już nie dam rady, po nocy i odpoczynku odnajdywałem nowe siły. Każdy krok, nawet najmniejszy przybliżał mnie do mety. Odliczałem dni i dystans, było coraz bliżej, z każdym dniem czułem się coraz mocniejszy psychicznie. Ból, zmęczenie, niewygody, zimno, głód, samotność. Po kliku dniach były mi dobrym kompanem, przyzwyczajenie, kwestia czasu. Sprzętowa masturbacja to nie dla mnie, dziki detoks, wolność i zjednanie się z przyrodą. Po raz kolejny przekonałem się, najważniejszy ekwipunek dźwigany codziennie, który zawsze mamy ze sobą, to nasz umysł. Sprzęt ważna, ale nie nie zbędna rzecz, podobnie umiejętności, jeśli są to ułatwiają przetrwanie. Ale to wszystko jest bez znaczenia, jeśli nasza psychika sobie nie radzi. Bo podstawą sukcesu jest głowa, bez tego daleko nie zajdziemy. Jeśli umiemy improwizować, motywować się do działania, radzić sobie z problemami, to nasza droga będzie jasna i bez przeszkód. Nie bójmy się realizować naszych, wydawałoby się zwariowanych czasem pomysłów. Trzeba mieć jednakowo odwagę marzyć jak i realizować te marzenia. Do spotkania na szlaku, przy ognisku.

Pozdrawiam.

czwartek, 10 września 2015

Chleb


Zacznę od narzekania, nie lubię marnotrawstwa, a zwłaszcza jedzenia. Nic mnie bardziej nie denerwuje niż wyrzucanie żywności na śmietnik. Prawie 30% Polaków przyznaje się do marnowania jedzenia, chociaż wydaje mi się, że jest jeszcze gorzej, część osób nie przyznaje się lub nie zauważa problemu, Polska zajmuje jedno z czołowych miejsce w UE wśród państw marnujących jedzenie, w USA nawet 50% żywności jest wyrzucana na śmietnik. Powody są różne, najczęściej jest to przegapienie terminu przydatności do spożycia, zbyt duże porcje posiłków, zbyt duże zakupy, niewłaściwe przechowywanie, zakup złego jakościowo produktu, brak pomysłów na wykorzystanie. Według danych ONZ na świecie z głodu cierpi około miliard ludzi, a co 6 sekund z powodu niedożywienia umiera dziecko, może warto o tym pomyśleć, kiedy będziemy wyrzucać do kosza kolejną kromkę chleba? Nie szanuje jedzenie, nie mam szacunku do pracy ludzkich rąk jak i innych ludzi. Żyjemy w społeczeństwie dostatku, ale nie wszyscy, pamiętajmy o tym.

Jemy na co dzień coś, co nawet z wyglądu trudno nazwa chlebem. Nie mamy czasu by piec własny chleb, zadowalamy się tym, co kupimy. Podczas wędrówek raczej nikt z nas nie piecze w ognisku chleba, już podpłomyki są rarytasem. Tylko raz na zlocie forum piekliśmy chleb, by ktoś to robił w trakcie wędrówki nigdy się osobiście nie spotkałem. Tłumaczymy to brakiem czasu, sprzętu, niepotrzebnym dźwiganiem składników, umiejętności itd. A wystarczy zabrać ze sobą mąkę. Jeżeli obozujemy w jednym miejscu przez kilka dni warto piec chleb. Nawet nie wiecie jak wspaniały jest zapach takiego chleba w obozowisku, a jak smakuje :)
 Ciągle wspominam smak żytniego chleba z warsztatów w Żmijowiskach. Najpierw mielenie żyta na żarnach rotacyjnych, przesiewanie, wyrabianie ciasta, dojrzewanie, układanie na liściach chrzanu w żarze i w końcu wypiek pod glinianym kloszem. I to oczekiwanie, kiedy będzie można oderwać gorący jeszcze skrawek chleba...

Przepisów jest mnóstwo, w zależności od rodzajów mąki i stosowanych do niej dodatków. Dla leniwych w sklepach są gotowe mieszanki do wypieku chleba. Ale nie ma to jak chleb wypieczony z przygotowanego przez nas samych zakwasu. Nie będę opisywał procesu, nie czuje się w tym doby, jest mnóstwo literatury na ten temat i tam szukajmy fachowych informacji.

Z chlebem mam jeszcze jedną ciekawą historię. Wędrując pewnego razu po Bieszczadach przyszło mi spędzić noc w pustelni, takiej prawdziwej, jakiej już trudno spotkać. W rogu chaty stała drewniana skrzynia wypełniona wysuszonymi kromkami chleba. Tego widoku nigdy nie zapomnę.

Wracając na koniec jeszcze raz do marnotrawstwa żywności (to tylko jeden aspekt), gdy tak obserwuję to, co się do koła mnie dzieje, to mam wrażenie, niestety bardzo smutne, że już nie mieszkam w Polsce.


Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów Nieba....
Tęskno mi, Panie...[...]  C.K.Norwid