piątek, 25 kwietnia 2014

Technika rotacyjna (Floating hand drill technique)

W nomenklaturze anglojęzycznej funkcjonuje określenie ''floating hand drill technique'', co w luźnym tłumaczeniu oznacza technikę pływających (unoszących się) dłoni. W języku polskim nie mamy własnej nazwy tej techniki, ja przyjąłem nazwę technika rotacyjna, gdyż wydaje mi się najbardziej właściwa. Nazwa ''rotacyjna'' związana jest ruchem dłoni wykonywanym podczas świdrowania, zmianą położenia względem siebie, ciągłą rotacją.

Doskonaląc technikę ręcznego świdra ogniowego dojdziemy do etapu, gdy zwykłe świdrowanie już nam nie wystarcza. Dążymy do tego, by świder był coraz krótszy, w ciągłym ruchu obrotowym, bez przerw, ciągłego opadania i podnoszenia rąk. Technika rotacyjna jest właśnie rozwiązaniem tych problemów, najważniejsze co umożliwia, to zachowanie stałej presji i ruchu obrotowego. Świder jest w ciągłym ruchu, nie stygnie nam końcówka świdra, szybciej możemy uzyskać żar. Stała jest też siła, z jaką dociskamy świder do podstawki, pozwala nam to lepiej  kontrolować proces tworzenia się gorącego pyłu. Nie ma ciągłych zmian siły nacisku a więc i ryzyko uszkodzenia świdra jest dużo mniejsze, zwłaszcza tych delikatnych, miękkich. Nie opadają nam ręce, gdyż stale znajdują się na tym samym poziomie. Kolejna niewątpliwa korzyść z opanowania tej techniki to możliwość zastosowania krótszych świdrów. O ile przy tradycyjnej technice moje świdry mają długość w granicach 60-35 cm, to przy technice rotacyjnej są one o połowę krótsze. Mniejsze rozmiary świdra to nie tylko łatwiejszy transport, ale z pewnością łatwiej nam będzie znaleźć w terenie odpowiedni materiał na krótszy świder.
Napisałem o zaletach, technika rotacyjna ma swoje ograniczenia. Nie polecam świdrów wymagających dużego nacisku, a więc ''twardych'', o większej średnicy, na początek coś łatwiejszego np pałka.

Nie wiem na ile historyczna jest technika rotacyjna, na pewno jest mniej naturalna. Jest bardziej zaawansowaną techniką, wymaga manualnej wprawy i treningu. Jednak korzyści jak i frajda z nauki jest duża. Do rzeczy, jak to się robi?

Pozwoliłem sobie zamieścić rysunek ze strony internetowej www.wildwoodsurvival.com, gdzie wg mnie najlepiej objaśnione jest działanie tej techniki, dokładne opisy wraz ze schematami i filmem. Łatwiej jest to zobrazować niż mi napisać, w jaki sposób pracują dłonie.



Pierwsza faza, prawa dłoń przesuwa się do przodu w dół, od końca palców do nasady dłoni. Lewa przeciwnie, do tyłu (od nasady dłoni) w górę, do placów. Dłonie względem siebie są skrzyżowane pod kątem mniej więcej 90 stopni (zwykle jednak mniej). Pod koniec przesuwu następuje szybka zmiana położenia dłoni względem siebie i ruch w przeciwnym kierunku. Czyli w drugiej fazie prawa ręka przesuwa się do tyłu w górę, a lewa do przodu w dół. Jeśli w pierwszej fazie prawa dłoń jest na górze, to w ruchu powrotnym jest na dole. Następuje ciągła rotacja (stąd nazwa) kierunku ułożenia dłoni względem siebie oraz kierunku pracy, jedna dłoń do przodu to druga się cofa, jedna dłoń skierowana ku górze to druga przeciwnie, w dół. Na początku może wydaje się to nieco skomplikowane, ale wystarczy trochę poćwiczyć, by zrozumieć zasadę tej techniki.

Technikę rotacyjną ćwiczę dopiero od kilku miesięcy i nie jestem zadowolony ze swoich wyników, to nic, że uzyskuję żar. Mam zbyt sztywne nadgarstki, praca rąk powinna być bardziej miękka i płynna, muszę też popracować nad szybkością, wywieranym naciskiem na świder jak i przemieszczaniem się rąk na długości świdra. Utrzymanie stałych obrotów i presji przy dłoniach na końcu świdra jest normalne w technice rotacyjnej. Najlepsi potrafią dodatkowo utrzymać te parametry przy jednoczesnym opadaniu i podnoszeniu dłoni, przy stałych obrotach i nacisku ręce wędrują dowolnie, w górę i dół. Prócz pracy dłoni na ''długości'' dochodzi jeszcze ruch boczny dłoni, ale to przychodzi z czasem. Jak was ''wciągnie'' świdrowanie zrozumiecie, co miałem na myśli, będziecie doskonalić własne umiejętności, aż do osiągnięcia perfekcji.
Życzę wszystkim powodzenia.



czwartek, 24 kwietnia 2014

Frytki z łopianu


Nie tak miękkie, cienkie i bardziej chrupkie niż frytki ziemniaczane, które wszyscy znają, ale niech będzie, że z łopianu to też frytki.

Łopian większy (Arctium lappa), łopian mniejszy (Arctium minus), łopian pajęczynowaty (Arctium tomentosum) oraz łopian gajowy (Arctium nemorosum) mają korzenie o podobnym składzie i zastosowaniu. Poza ostatnim gatunkiem, łopianem gajowym, który jest dość rzadki, pospolicie występuje w miejscach ruderalnych, zasobnych w azot, na przychaciach, przydrożach, nad brzegami wód. Łopian jest rośliną dwuletnią, nas interesują korzenie zebrane od jesieni pierwszego roku do wiosny drugiego roku. Na wiosnę łatwo roślinę odnaleźć po wybijających, młodych liściach.

Korzenie jadalne gotowane, pieczone lub smażone, można je też suszyć do późniejszego wykorzystania. Korzenie łopianu potrafią osiągnąć znaczne rozmiary, jednak lepiej wybierać te średnie, starsze są przeważnie twarde, łykowate i mniej smaczne. Młode korzenie mają łagodny smak, są miękkie i można je jeść nawet na surowo. Miąższ pod wpływem powierza szybko ciemnieje. Korzenie łopianu sp. zawierają 2,5% białka, 0,14% tłuszczu, 14,5% węglowodanów oraz ok. 45% inuliny.

Robimy z łopianu frytki. Po oczyszczeniu ( najlepiej tylko umyć, ewentualnie oskrobać) korzeń kroimy w cienkie paski długości zapałki i mocno obsmażamy  na oleju na kolor złotobrązowy. Do smaku solimy. Danie jest smaczne i sycące.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Pesto i sos z czosnku niedźwiedziego z makaronem


Wrzucam przepis na świeżo, zanim zapomnę i na zbiór czosnku będzie za późno.

Na ostatnim formowym zlocie, zainspirowany kuchnią włoską, chciałem zrobić zielone pesto, koniecznie z dzikich roślin. Myślałam z czego, co można o tej porze roku nazbierać i wybór padł na czosnek niedźwiedzi. Świeże liście oraz kiszony czosnek niedźwiedzi przywiózł jeden z uczestników zlotu. Jednak surowiec, zanim trafił w moje ręce, częściowo się rozszedł. Z jeszcze większą prędkością rozszedł się ten przerobiony:)

Świeże liście drobno posiekałem nożem, a następnie utarłem dokładnie na pastę w granitowym moździerzu. Dodałem oliwy z oliwek oraz sól, wymieszałem. Parmezanu ani orzechów nie miałem. Spróbowałem odrobinę tego co wyszło, było bardzo dobre w smaku. Zmartwiłem się jednak, gdyż tą ilością nie sposób obdzielić nawet kilku osób. Przerobiłem więc pesto na sos. Dodałem jeszcze majonez oraz kilka ostatnich, niezjedzonych liści kiszonego czosnku niedźwiedziego. Dorzuciłem też twaróg (a'la feta) w oliwie z ziołami przywieziony z ostatniego wypadu w Biesy. Wyszedł aromatyczny i doskonały w smaku, łagodny sos czosnkowy. Podany został w dwóch wersjach, do placuszków z pokrzywy oraz z makaronem.







sobota, 19 kwietnia 2014

Zlot reconnet.pl wiosna 2014



Coś mi się wydaje, że się starzeje, bo zaczynam marudzić obrzydliwie. Bo zlot tak daleko, a opady nadają, marnować dzień urlopu, gdy w tym czasie mógłbym robić coś innego. Przyznaję szczerze, po prostu mi się nie chciało. Miałem nie jechać, ale jednak zmieniłem zdanie, przyjemnie zrobić coś spontanicznie, od tak sobie. Byłbym głupcem, gdybym postąpił inaczej. Na każdym zlocie jest trochę inaczej, pojawiają się nowi ludzie, nowy teren, inne rozmowy i sytuacje. Niepowtarzalna jest za każdym razem atmosfera, do której przyczyniają się wszyscy uczestnicy zlotu. Właśnie dzięki temu warto na każdym zlocie być. Nigdy nie żałowałem i tym razem również. Zlot długo będę pamiętał myślę, że nikt, kto był również  nie żałuje, a wręcz przeciwnie, już nie może się doczekać kolejnego. Z takiego zlotu rzeczą haniebną by było, gdybym również nie napisał żadnej relacji, nie tylko na forum, ale również i tu na blogu. Łatwo nie będzie, bo pamięć ulotna i dużo się wydarzyło, postaram się wymęczyć choć te kilka słów, w celu przywołania wspomnień miłych :)

Każdy zlot kusi, jak zwykle doskonała zabawa w zacnym towarzystwie, niesamowite opowieści przy ognisku, ból brzucha ze śmiechu, tony pysznego jedzenia, morze dobrego alkoholu i znajome twarze leśnych dewiantów :)   
Taki zlot to nie byle co, to nie żadne tam gilgotki, czy rurki z kremem. Zloty forum znane są z wysokiego poziomu, wręcz światowego poziomu:)  To nie tylko zabawa, integracja, ale też edukacja, warsztaty zawsze cieszą się dużym zainteresowaniem.

Jakaś nieznana siła, duch, taki spiritus movens, każe człowiekowi opuścić wygodny dom i zamieszkać na kilka dni w lesie. Nasze spotkanie przy ognisku, jak to pięknie określiła jedna z uczestniczek, mają charakter kulturalno - spirytualistycznych :)  Lasu nigdy za wiele, kontemplujemy piękne okoliczności przyrody natchnieni duchem, z łac. spiritus, to nie przypadek :) Są tacy, co twierdzą, ze na zlotach jest za dużo alkoholu - to wstrętne pomówienia i kalumnie. Alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach :)
Razu jednego, podczas zlotu na Wiślanej wyspie, zdarzyło się, że alkoholu pod koniec zlotu zabrakło. Rzecz niedopuszczalna, dlatego ostatnio pojawiła się propozycja zorganizowania kolejnego zlotu na parkingu przed całodobowym sklepem monopolowym i przećwiczenie elementów tzw. urban survival :) Kolejnym sposobem na wybrnięcie z trudnej sytuacji jest uniezależnienie się od dostawców zewnętrznych i uruchomienie własnej produkcji na bieżące potrzeby, jak na razie prace zdążają we właściwym kierunku :)

Zlot forum reconnet.pl, łączącego survival, turystykę, militaria oraz inne formy aktywnego wypoczynku, był bardzo udany. Odbył się gdzieś w Łódzkiem, na miejscu dawnej kopalni piasku, porośniętej już drzewami, na kilka dni teren opanowany przez leśnych ludków. Miejscówka spokojna, otoczona sosnowym lasem, skryta przed ludzkim wzrokiem. Organizatorzy włożyli dużo wysiłku w przygotowania, za co należą się im wielkie podziękowania. Pogoda, choć najmniej istotna, również dopisała.

Opiszę pokrótce jak było, oczywiście jak całą relację należy potraktować z małym przymrużeniem oka:)

Przyjechałem w piątek koło południa, część zlotowiczów już była na miejscu, inni przybywali aż do ranka następnego dnia. Zostałem przywitany tradycyjnie, nie chlebem i solą, ale granatem :) Po Lenorze myślałem, że już mnie niczym nie zaskoczą, a jednak. Większość uczestników zlotu rozłożyła się blisko obozowiska, a ja rozbiłem się na wysokiej skarpie, bałem się powodzi i chciałem stoczyć się na dno:)  Szybko rozwiesiłem plandekę między drzewami, zostawiłem rzeczy i poszedłem do obozowiska. Byłem głodny, przy ''okrągłym'' stole, tak wielkim, że nawet starszyzna zlotowa nie pamięta, zastawionym ''samym dobrem'' posiliłem się ''małym co nieco''.

Kilka słów o potrawach serwowanych na zlocie dla tych, co nie byli. Tradycyjnie prócz wspaniałości przywiezionych przez zlotowiczów w słoikach, buteleczkach, pudełkach itd. działa też polowa kuchnia. Kanonem jest rosołek i chili con carne, tym razem również świeże wędzone, pieczone i smażone mięsa, kociołek wege, oraz placuszki z cynamonem wędzone na drewnie sosnowym:)
Niedzielny poranek to jajecznica oraz ''delikatna'' kawa robiona w dużym kociołku.


Prawdziwy survivalowiec jednak wie, że bez jedzenia można przetrwać dość długo, no ale bez picia rzecz niepodobna. Cytując klasyka, w końcu, nie dla przyjemności się tu spotykamy:) W porównaniu ze skromną ''didżejką'' znad Wisły tutaj ''stoisko'' z procentowymi trunkami zaskoczyłoby nie jednego znawcę tematu, było w czym wybierać. Już bez szczegółów, bo i tak nie pamiętam (to tzw. efekt zatrucia świeżym powietrzem), do świtu zeszło, w miłym towarzystwie czas szybko upływa.

Sobota to dzień warsztatów. ''Rano'' wraz z kilkoma osobami wyruszyliśmy do ''leśnego supermarketu'', czyli zabrałem ich na warsztaty z rozpoznawania dzikich roślin, nie tylko tych jadalnych :) Okolica średnio ''zaopatrzona'' i wczesna wiosna, ale kilka roślinek udało się nam schwytać. Po drodze, co prawda cześć ''królików doświadczalnych'' zagubiła się, ale udało się nam zebrać trochę młodych pędów pokrzyw, z której później usmażyliśmy placuszki z pokrzywy. Niestety zbyt małe ilości wobec oczekiwań, czym kolejny raz wszystkich zawiodłem. W dodatku, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zginęło kilka placów z pokrzywy. Ze wstępnych ustaleń wynika, że to sprawka tych od mięsa :)
Z przywiezionego czosnku niedźwiedziego miałem w planie zrobić rodzaj zielonego pesto do makaronu. Po roztarciu wyszło tego mało, więc dodałem jeszcze majonezu, chyba było dobre, bo nikogo nie musiałem siłą zmuszać do spróbowania. Zresztą, co złego, to nie ja.
   
Przez kilka dni działała polowa kuźnia, można było zobaczyć jak wygląda np. przekuwanie stali na nóż czy krzesiwo. Przy okazji nabyłem kilka nowych krzesiwek, gdyż nie mam czym krzesać :)
Największym niewątpliwie zainteresowaniem cieszyły się warsztaty z udzielania pierwszej pomocy, trwały ponad 2,5 godziny!
Odbyły się też warsztaty z ostrzenia noży oraz z oprawiania zwierzyny, która ostatecznie wylądowała na patelni. Można było wystrugać w drewnie łyżeczkę lub kuksę, postrzelać z wiatrówki, ''patoto gun'' oraz pograć na ''dziwnej rurze''. Mi spodobał się siekiero-młot, takie ''maleństwo'' do rozłupywania większych pniaków, tom sobie nim powywijał. Od rana trwała budowa wędzarni, a następnie wędzenie mięs wszelakich. Powstał piec ziemny, w którym upieczony został pyszny schab.
Przed wieczorem były jeszcze skromne warsztaty z krzesania ognia na różne sposoby, nieudane gdyż nic nie spaliliśmy :) Pierwszy raz na zlocie, pod przykrywką nocnych ciemności, odbyły się interesujące warsztaty z ''praktycznej chemii organicznej'', wynik był interesujący, mocno owocowy :) 
Tak wiele się działo w sobotę, że nie sposób było nadążyć. Trzeba było wybierać, gdyż czasami działo się coś w kilku miejscach jednocześnie. Nie udało mi się niestety we wszystkich warsztatach uczestniczyć. Nie zdołałem też uchwycić wszystkiego na zdjęciach.


"Nocne rozmowy Polaków'' przy ognisku, to stały element zlotów, który uważam za największą trakcję zlotów. W sumie na zlot przybyło ok. 40 osób, rozmowy toczą się w małych grupkach. Przy akompaniamencie gitar przy ognisku również jest wspólne śpiewanie pieśni zlotowych, ale nie tylko.


Niedzielny poranek to ogarnięcie terenu zlotu, zbieranie śmieci, pakowanie się i żegnanie. Jeszcze wspólne zdjęcie i przekazanie chochli zlotowej (GChZ) kolejnemu organizatorowi zlotu. Światło dzienne ujrzała odnowiona chochla, o której krążyły legendy niczym o Świętym Gralu, że niby istnieje, ale tak naprawdę to nikt jej nigdy nie widział. 
Nie lubię pożegnań. Żal było wyjeżdżać, i nie problemem jest jak przeżyć zlot, ale jak przeżyć pierwszy dzień po.
Bardzo dziękuję wszystkim za zlot, wspaniała zabawę i cudowna atmosferę.

Więcej zdjęć tutaj: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/ZlotReconnetWiosna2014#


Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia w lesie.

środa, 9 kwietnia 2014

Hubka z lnu i bawełny



Len znany był już w neolicie około 7500 p.n.e., lnianymi nićmi i sznurkami zszywano skóry, później nauczono się tkać materiały. Bawełna na terenie Polski pojawiła się ok. XIV wieku. Zarówno z lnu jak i bawełny można otrzymać doskonałą hubkę.
Gdy na naszych ziemiach zaczęto krzesać ogień krzesiwem tradycyjnym raczej nie używano do tego celu powszechnie hubki z lnu, dobrze spreparowany hubiak pospolity (ale nie przez zwęglanie) ma dużo lepsze właściwości, łatwiej łapie iskrę, nie chłonie tak wilgoci z powietrza i nie jest kruchy. Poza tym hubiak rósł na drzewie, przy obejściu czy też w lesie, nic nie kosztował. Powstanie z kolei lnianej tkaniny wymaga dużego nakładu pracy, to też każdy jej skrawek, nawet po zupełnym zniszczeniu odzieży, dalej był skrzętnie zagospodarowywany, zwęglanie na hubkę było ostatnią rzeczą, którą można było zrobić z lnu.


Zwęglanie (jedna z metod preparowania) lnu czy bawełny jest jednym z najprostszych sposobów na zrobienie hubki do krzesiwa. Polega ono na poddaniu lnu (bawełny) działaniu wysokiej temperatury bez dopływu (przy ograniczonym) powietrza. Otrzymamy w rezultacie zwęglony (wytlony) materiał, matowo czarny, elastyczny, który świetnie łapie iskry z krzesiwa tradycyjnego.

Do przygotowania hubki potrzebujemy naturalnego 100% lnu lub bawełny, jest to ważne ponieważ dodatek włókien sztucznych do tkaniny pogarsza jej właściwości. O czysty len czy bawełnę coraz trudniej, jak więc rozpoznać czy materiał nie zawiera dodatku tworzyw sztucznych?  Trzeba skrawek materiału zwęglić i spróbować czy łapie iskrę od krzesiwa, ja zwykle robię próbę opalając krawędź nad zapalniczką. Czysty len (bawełna) po zwęgleniu jest elastyczny, materiał zachowuje splot tkaniny, włókna nie stapiają się razem i nie tworzą grudek, przy spalaniu tworzyw sztucznych zwykle powstaje więcej czarnego dymu.

Wybieram materiały o grubym splocie np. stare lniane worki i tnę w paski szerokości ok. 3 cm. Ścinki luźno układam do metalowej puszki i szczelnie zamykam pokrywką, w której jest zrobiony mały (ok. 4mm) otwór. Następnie puszkę kładę na żar ogniska. W zależności od temperatury po pewnym czasie przez otwór w puszcze zacznie wydobywać się jasny dym, to oznacza, że len (bawełna) utlenia się. Gdy zauważymy, że przestanie dymić puszkę wyjmujemy z ogniska, odwracamy otworem do ziemi i pozwalamy ostygnąć przez kilka minut. Nie otwieramy wcześniej puszki, gorąca hubka przy dopływie powietrza zacznie się żarzyć i zostanie z niej tylko popiół. Dobra hubka ma być czarna, jeśli jest brązowa to ponownie trzeba umieścić ją w żarze. To mało historyczna, ale najbardziej popularna obecnie metoda przygotowywania hubki z lnu (bawełny).

Zanim do użytku weszły metalowe pojemniki hubkę zwęglano w naczyniach ceramicznych, nie trzeba do tego wcale przykrywki, wystarczy z góry len przysypać (kilka cm wystarczy) suchym piaskiem.

Len czy bawełnę można też zawinąć w cienką aluminiową folię w jakie pakuje się kanapki czy folię z gumy do żucia. Inne sposoby, jeśli nie mamy puszki z przykrywka, może to być aluminiowa puszka po napoju lub jakiekolwiek naczynie, a nawet kawałek cienkiej blachy. Hubkę owijamy materiałem niepalnym tak, by nie była narażona bezpośrednio na działanie płomieni. Można położyć materiał na rozgrzanej metalowej czy kamiennej płycie, też ulegnie zwęgleniu.
W ostateczności można wrzucić kawałek tkaniny lnianej (bawełnianej) w ognisko i kiedy zacznie się zwęglać szybko wyjmujemy i gasimy odcinając dostęp tlenu butem, deską czy kamieniem. W tej metodzie mamy najmniejsza kontrolę nad zwęglaniem, często opalony jest tylko brzeg materiału.

Zwęglona bawełna i len, zabezpieczone przed wilgocią, to jedne z najlepszych hubek do krzesiwa tradycyjnego.

środa, 2 kwietnia 2014

Placuszki ze szczawiem


Prawdziwi mistrzowie codziennego survivalu, to wszyscy ci, którzy żyją z dnia na dzień, potrafią utrzymać siebie, a czasami i rodzinę, za kilka PLN. Rzadko jest to świadomy wybór, większość zmusza do tego sytuacja. Rok temu oglądałem wywiad w telewizji z taką właśnie osobą, stary hipis, który był szczęśliwy, gdy mógł na jedzenie wydać 10 PLN/dzień. Nie będę oceniał czy to dużo, ale jak pomyślę, że za jedno moje krzesiwo ten człowiek przeżyłby ponad 2 tygodnie, a za nóż kilka miesięcy, to mi wstyd.

Zaciekawiło mnie bardzo, co jadł, bo może i kiedyś  mnie spotka to samo, a wtedy takie doświadczenie się przyda. Otóż pokazywał jak robi placuszki z pokrzywą, ale nie w takiej wersji luksusowej, jaką ja podałem. Smażenie na oleju, że się tak wyrażę, to szczyt rozrzutności i czyste burżujstwo, gdy liczy się każdy gram żywności i każda kaloria jaką można z niej pozyskać. Większość oleju jest zmarnowana, jego placuszki powstawały z mąki i posiekanych roślin, pieczone na sucho, na rozgrzanej patelni bądź kamieniu, bez soli, skromnie. Spodobał mi się ten wariant i coraz częściej w ten sposób robię placuszki.

Tym razem podam wersję na placuszki ze szczawiem zwyczajnym, mogą to też być inne gatunki o kwaśnych liściach. Zbieramy czyste listki szczawiu zwyczajnego, jeśli są zanieczyszczone piaskiem płuczemy. Rośliny drobno siekamy, łatwiej będzie wyrobić ciasto. Dodajemy mąkę, proporcje inne niż w smażonych placuszkach z pokrzywy, tutaj mąki musi być więcej niż roślin. Poza tym dodajemy mniej wody, tylko tyle żeby dało się zagnieść jak najcieńsze placuszki. Pieczemy na rozgrzanym kamieniu z obu stron. Smak lekko kwaśny, bardziej czuć smak roślin. Smażenie na tłuszczu jednak bardziej zmienia smak roślin i placuszki są kruche.