piątek, 16 maja 2014

Grzybnia hubiaka pospolitego - hubka do krzesiwa tradycyjnego



Hubiak pospolity (Fomes fomentarius), znamy zastosowanie jego włóknistej cześć owocników, lecz mało kto wie jak wygląda grzybnia, która ze względu na swe właściwości też nas powinna zainteresować. Grzyb odznacza się dużą zmiennością form i nie zawsze wytwarza owocniki. Ten pospolity grzyb najczęściej występuje na drzewach liściastych: dąb, buk, topola, wierzba, drzewa owocowe, rzadko na drzewach iglastych.

Hubiak pospolity jest groźnym pasożytem drzew. Niszczy je, powodując białą zgniliznę drewna, drzewa przerośnięte grzybnią łatwo uszkadza wiatr. Właśnie w ten sposób najłatwiej znaleźć grzybnię hubiaka. Na świeżych wiatrołomach w pęknięciach zauważymy charakterystyczne, skórzaste płaty wrośnięte pomiędzy słoje drewna. Grzybnia może przypominać też sznurki, bądź watowate pęczki. Barwa grzybni biała, niekiedy lekko żółta lub jasno brązowa, elastyczna, grubości kartki papieru do kilku milimetrów (najczęściej), rzadko powyżej 1 cm.

Grzybnia hubiaka po spreparowaniu to bardzo dobry materiał na hubkę do krzesiwa tradycyjnego. Przed użyciem krawędź grzybni opalamy bądź zwęglamy w sposób, jaki preparuje się hubkę z lnu i bawełny. Zwęglona grzybnia bardzo ładnie się tli, długo się żarzy i trudno ja ugasić, nie jest tak krucha jak len czy bawełna. Krawędź opalam tak, by brzeg miał jak najwięcej nierówność (wycięć), chroni to w pewnym stopniu przed wykruszaniem zwęglonych części i ułatwia zapłon od iskry z krzesiwa. Na hubkę wybieram elastyczne, miękkie płaty grzybni grubości 3-6 mm. Przechowujemy w szczelnym pojemniku chroniąc przed zawilgoceniem i wykruszaniem.

Warto wspomnieć, że nie zawsze każdy kawałek grzybni po zwęgleniu łapie iskry, dlatego warto sprawdzić czy po spreparowaniu hubka działa. Kiedyś miałem niemiłą niespodziankę, znalazłem w wiatrołomie buka grzybnię, której w żaden sposób nie dało się odpalić mimo, że jej krawędź wcześniej zwęgliłem. Grzybnia przyjmuje też iskry z krzesiwa tradycyjnego bez preparowania. Jednak jest to bardzo zawodne i trudne do powtórzenia nawet, gdy już mamy ten właściwy kawałek grzybni, który wcześniej działał i wiemy, w jaki sposób to zrobić. Kawałki grzybni, które udało mi się odpalić były bardzo miękkie i cienkie, wcześniej przygotowuję krawędź lekko je strzępiąc.

Gdy wędruje po Bieszczadzkich lasach to zdarza mi się, że przygotowuję sobie ogniowy zestaw składający się krzesiwa tradycyjnego (ewentualnie nóż), krzesaka z miejscowego rogowca znalezionego w potoku i opalonej grzybni hubiaka. Łatwej i szybciej przygotowuje się hubkę z grzybni, niż z owocnika. Z owocnika hubiaka trzeba najpierw wyciąć plastry nożem, a następnie wysuszyć i opalić krawędź. Jeśli jest sucho to grzybnię od razu opalam i wykorzystuję jako hubkę. Grzybnię hubiaka niestety o wiele trudniej znaleźć niż hubiaka pospolitego. Jest ona mało znana i zarazem rzadko wykorzystywana na hubkę do krzesiwa tradycyjnego.

piątek, 9 maja 2014

Dzień świstaka


Kiepski dzień. Nic nie układa się tak, jak byś tego chciał. Wstajesz rano z nadzieją, i okazuje się, że każdy kolejny jest taki sam, nic nie jest lepiej. Masz wrażenie, że jesteś zamknięty w pętli czasu, z której nie można się wyrwać, bezradność.
Co dzień budzi mnie denerwujący odgłos budzika, wstaję rano i udaję się do krainy Mordoru. Psychicznie wyzuty z chęci do czegokolwiek wyglądam lepszego jutra, ciągle jeszcze się łudzę...
A co, gdy już na niczym nie będzie ci zależeć, stracisz wiarę we wszystko?

Długo zastanawiałem się nad nazwą bloga, najpierw jaka ma być, a później czy ją nie zmienić. Miałem dylemat, bo nie łatwo zaszufladkować to, czym się zajmuję, a jakoś wypada określić, gdybym tego nie zrobił to i tak inni przypięliby mi etykietę. Wydaje mi się, że najbliżej właśnie do tzw. bushcraftu, który łączy różne dziedziny. Nie lubię sztucznych ograniczeń, dlatego zajmuje się różnymi dziedzinami, to co mnie w danej chwili interesuje. Może i niektórzy ze zgrozą patrzą na moje poczynania pod szyldem ''bushcraft'', nic to. To moje widzenie bushcraftu, tak to czuję i tak to robię. To sens i sposób życia, sprawia mi to przyjemność i pozwala odpocząć.
Góry, woda, las, zabytki, wędrówki z plecakiem, zwiedzanie, podglądanie przyrody, robienie zdjęć, jazda na rowerze, pływanie kajakiem, wspinaczka, eksploracja jaskiń, wędkarstwo, zbieranie grzybów, dzikich roślin, dłubanki w drewnie, rozpalanie ogniska, obozowa kuchnia, biwakowanie w lesie - to ma grono swoich wielbicieli. A jak ktoś chce sobie tylko pospacerować, czy poleżeć na trawce, to też mu wolno, każdy odpoczywa jak lubi. Jest bardzo wiele form spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu i każdy, jeśli tylko zechce, to coś dla siebie znajdzie. Jednak każdy trochę inaczej to postrzega, dla jednych to, co jest zwykłą turystyką, to dla innych może być survivalem, jeden opisze przeżycia z wycieczki jako ''lajcik'', a inny powie ''ale hardcore''. Nie ma się co spierać czy to, co robimy to jeszcze bushcraft, czy już survival albo tylko zwykła turystyka, można dokładnie rozgraniczyć te działalności, ale nie oto chodzi. Nie wszystko się wszystkim podoba, to normalne, nie ma potrzeby sztucznie udowadniać wyższości jednej aktywności nad pozostałymi.
W końcu i tak, jakbyśmy tego nie nazwali - bushcraft, survival, puszczaństwo, woodcraft, turystyka, historyczne odtwórstwo itd., to łączy nas wszystkich jedno - cel. Zwyczajnie chcemy się zrelaksować, odpocząć.

Człowiek wypoczęty to człowiek szczęśliwy, a więc odpoczynku, jak najwięcej, dla wszystkich. 

''Słowiański gród'' w Wólce Bieleckiej


Dawno, dawno temu,
Za jednym lasem,
Za jedną rzeczką,
Był sobie gród nadwieprzański...


Ciekawa historia grodu, to raz. Po drugie stosunkowo blisko, a po trzecie obejrzałem ten
teledysk zespołu Percival: https://www.youtube.com/watch?v=GT1dZPv99yA
Lubię takie klimaty, wczesne średniowiecze, słowiański gród, pogranicze, przenikanie się różnych kultur. Nie będę przepisywał informacji ze strony, jak ktoś chce to o grodzie więcej można poczytać tutaj: http://www.slowianskigrod.pl/  Skoncentruje się na tym, co wydarzyło się podczas pikniku rodzinnego 1 dnia maja.


Gród, który jest rekonstrukcją wczesnośredniowiecznego grodziska z pobliskiego Klarowa, jego otoczenie, historię, plany na przyszłość oraz grodzianina poznałem już wcześniej. Teraz pojechałem poznać pozostałych członków załogi oraz zobaczyć jak jest na pokazach. Impreza trwała krótko, zaczęła się o godz. 16.00
od zwiedzania grodu, podgrodzia mieszkalnego, umocnień, miejsca kultu Świętowita. Dla zwiedzających przygotowany był posiłek - zupa z pokrzyw i soczewica. Mogli on zobaczyć jak wybija się monety, narzędzia kościane i krzemienne ''łowców reniferów'', postrzelać z łuku czy spróbować swoich sił w krzesaniu ognia. Odbył się pokaz uzbrojenia wojów, ich możliwości  oraz inscenizacja walki, mała Zuzia okazała się najsilniejsza :)
Zarówno dorośli jak i najmłodsi aktywnie mogli uczestniczyć w przygotowanych licznych atrakcjach. Plenerowe widowisko, dawne tańce przy ciekawej muzyce oraz na koniec tańce z ogniem, które przed zmrokiem zakończyły imprezę.

Wieczorem, po wszystkim, jeszcze chwilę posiedziałem z innymi przy ognisku, omówienie wrażeń i tego, co się wydarzyło. Krótko co prawda trwało to pierwsze spotkanie, ale bardzo mi się spodobało, zwłaszcza zaangażowanie ekipy grodu. Nie wszyscy przyjechali i nie wszystko można było zobaczyć spośród bogatej oferty. Jestem jednak zadowolony z tego wyjazdu, widzę duże możliwości rozwoju grodu. Miejsce ciche, odsunięte od hałaśliwych dróg i zabudowań. Czysta woda, powietrze i ziemia, gdzie można zobaczyć bociana przelatującego nad grodem i posłuchać wieczornego koncertu żab. Żałuję, że nie mogłem zostać na noc gdyż następnego dnia rano musiałem być już na pokazach w Krzemionkach. Mam nadzieję, że następnym razem zagoszczę na dłużej, będę mógł posiedzieć do późna w nocy przy ognisku, razem z innymi przy wspólnej rozmowie i biesiadzie napiwszy się miodu pitnego, zmęczony ale szczęśliwy, po dniu bogatym we wrażenia, zasnąć na posłaniu ze słomy przykryty baranicą w jednej z ziemianek.
Eh, jak bardzo smakuje mi takie życie... Ja tam jeszcze wrócę!

Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/1MajaSOwianskiGrodWWolceBieleckiej#
Filmik lokalnej TV: https://www.youtube.com/watch?v=ZCEXtopDOzM

piątek, 25 kwietnia 2014

Technika rotacyjna (Floating hand drill technique)

W nomenklaturze anglojęzycznej funkcjonuje określenie ''floating hand drill technique'', co w luźnym tłumaczeniu oznacza technikę pływających (unoszących się) dłoni. W języku polskim nie mamy własnej nazwy tej techniki, ja przyjąłem nazwę technika rotacyjna, gdyż wydaje mi się najbardziej właściwa. Nazwa ''rotacyjna'' związana jest ruchem dłoni wykonywanym podczas świdrowania, zmianą położenia względem siebie, ciągłą rotacją.

Doskonaląc technikę ręcznego świdra ogniowego dojdziemy do etapu, gdy zwykłe świdrowanie już nam nie wystarcza. Dążymy do tego, by świder był coraz krótszy, w ciągłym ruchu obrotowym, bez przerw, ciągłego opadania i podnoszenia rąk. Technika rotacyjna jest właśnie rozwiązaniem tych problemów, najważniejsze co umożliwia, to zachowanie stałej presji i ruchu obrotowego. Świder jest w ciągłym ruchu, nie stygnie nam końcówka świdra, szybciej możemy uzyskać żar. Stała jest też siła, z jaką dociskamy świder do podstawki, pozwala nam to lepiej  kontrolować proces tworzenia się gorącego pyłu. Nie ma ciągłych zmian siły nacisku a więc i ryzyko uszkodzenia świdra jest dużo mniejsze, zwłaszcza tych delikatnych, miękkich. Nie opadają nam ręce, gdyż stale znajdują się na tym samym poziomie. Kolejna niewątpliwa korzyść z opanowania tej techniki to możliwość zastosowania krótszych świdrów. O ile przy tradycyjnej technice moje świdry mają długość w granicach 60-35 cm, to przy technice rotacyjnej są one o połowę krótsze. Mniejsze rozmiary świdra to nie tylko łatwiejszy transport, ale z pewnością łatwiej nam będzie znaleźć w terenie odpowiedni materiał na krótszy świder.
Napisałem o zaletach, technika rotacyjna ma swoje ograniczenia. Nie polecam świdrów wymagających dużego nacisku, a więc ''twardych'', o większej średnicy, na początek coś łatwiejszego np pałka.

Nie wiem na ile historyczna jest technika rotacyjna, na pewno jest mniej naturalna. Jest bardziej zaawansowaną techniką, wymaga manualnej wprawy i treningu. Jednak korzyści jak i frajda z nauki jest duża. Do rzeczy, jak to się robi?

Pozwoliłem sobie zamieścić rysunek ze strony internetowej www.wildwoodsurvival.com, gdzie wg mnie najlepiej objaśnione jest działanie tej techniki, dokładne opisy wraz ze schematami i filmem. Łatwiej jest to zobrazować niż mi napisać, w jaki sposób pracują dłonie.



Pierwsza faza, prawa dłoń przesuwa się do przodu w dół, od końca palców do nasady dłoni. Lewa przeciwnie, do tyłu (od nasady dłoni) w górę, do placów. Dłonie względem siebie są skrzyżowane pod kątem mniej więcej 90 stopni (zwykle jednak mniej). Pod koniec przesuwu następuje szybka zmiana położenia dłoni względem siebie i ruch w przeciwnym kierunku. Czyli w drugiej fazie prawa ręka przesuwa się do tyłu w górę, a lewa do przodu w dół. Jeśli w pierwszej fazie prawa dłoń jest na górze, to w ruchu powrotnym jest na dole. Następuje ciągła rotacja (stąd nazwa) kierunku ułożenia dłoni względem siebie oraz kierunku pracy, jedna dłoń do przodu to druga się cofa, jedna dłoń skierowana ku górze to druga przeciwnie, w dół. Na początku może wydaje się to nieco skomplikowane, ale wystarczy trochę poćwiczyć, by zrozumieć zasadę tej techniki.

Technikę rotacyjną ćwiczę dopiero od kilku miesięcy i nie jestem zadowolony ze swoich wyników, to nic, że uzyskuję żar. Mam zbyt sztywne nadgarstki, praca rąk powinna być bardziej miękka i płynna, muszę też popracować nad szybkością, wywieranym naciskiem na świder jak i przemieszczaniem się rąk na długości świdra. Utrzymanie stałych obrotów i presji przy dłoniach na końcu świdra jest normalne w technice rotacyjnej. Najlepsi potrafią dodatkowo utrzymać te parametry przy jednoczesnym opadaniu i podnoszeniu dłoni, przy stałych obrotach i nacisku ręce wędrują dowolnie, w górę i dół. Prócz pracy dłoni na ''długości'' dochodzi jeszcze ruch boczny dłoni, ale to przychodzi z czasem. Jak was ''wciągnie'' świdrowanie zrozumiecie, co miałem na myśli, będziecie doskonalić własne umiejętności, aż do osiągnięcia perfekcji.
Życzę wszystkim powodzenia.



czwartek, 24 kwietnia 2014

Frytki z łopianu


Nie tak miękkie, cienkie i bardziej chrupkie niż frytki ziemniaczane, które wszyscy znają, ale niech będzie, że z łopianu to też frytki.

Łopian większy (Arctium lappa), łopian mniejszy (Arctium minus), łopian pajęczynowaty (Arctium tomentosum) oraz łopian gajowy (Arctium nemorosum) mają korzenie o podobnym składzie i zastosowaniu. Poza ostatnim gatunkiem, łopianem gajowym, który jest dość rzadki, pospolicie występuje w miejscach ruderalnych, zasobnych w azot, na przychaciach, przydrożach, nad brzegami wód. Łopian jest rośliną dwuletnią, nas interesują korzenie zebrane od jesieni pierwszego roku do wiosny drugiego roku. Na wiosnę łatwo roślinę odnaleźć po wybijających, młodych liściach.

Korzenie jadalne gotowane, pieczone lub smażone, można je też suszyć do późniejszego wykorzystania. Korzenie łopianu potrafią osiągnąć znaczne rozmiary, jednak lepiej wybierać te średnie, starsze są przeważnie twarde, łykowate i mniej smaczne. Młode korzenie mają łagodny smak, są miękkie i można je jeść nawet na surowo. Miąższ pod wpływem powierza szybko ciemnieje. Korzenie łopianu sp. zawierają 2,5% białka, 0,14% tłuszczu, 14,5% węglowodanów oraz ok. 45% inuliny.

Robimy z łopianu frytki. Po oczyszczeniu ( najlepiej tylko umyć, ewentualnie oskrobać) korzeń kroimy w cienkie paski długości zapałki i mocno obsmażamy  na oleju na kolor złotobrązowy. Do smaku solimy. Danie jest smaczne i sycące.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Pesto i sos z czosnku niedźwiedziego z makaronem


Wrzucam przepis na świeżo, zanim zapomnę i na zbiór czosnku będzie za późno.

Na ostatnim formowym zlocie, zainspirowany kuchnią włoską, chciałem zrobić zielone pesto, koniecznie z dzikich roślin. Myślałam z czego, co można o tej porze roku nazbierać i wybór padł na czosnek niedźwiedzi. Świeże liście oraz kiszony czosnek niedźwiedzi przywiózł jeden z uczestników zlotu. Jednak surowiec, zanim trafił w moje ręce, częściowo się rozszedł. Z jeszcze większą prędkością rozszedł się ten przerobiony:)

Świeże liście drobno posiekałem nożem, a następnie utarłem dokładnie na pastę w granitowym moździerzu. Dodałem oliwy z oliwek oraz sól, wymieszałem. Parmezanu ani orzechów nie miałem. Spróbowałem odrobinę tego co wyszło, było bardzo dobre w smaku. Zmartwiłem się jednak, gdyż tą ilością nie sposób obdzielić nawet kilku osób. Przerobiłem więc pesto na sos. Dodałem jeszcze majonez oraz kilka ostatnich, niezjedzonych liści kiszonego czosnku niedźwiedziego. Dorzuciłem też twaróg (a'la feta) w oliwie z ziołami przywieziony z ostatniego wypadu w Biesy. Wyszedł aromatyczny i doskonały w smaku, łagodny sos czosnkowy. Podany został w dwóch wersjach, do placuszków z pokrzywy oraz z makaronem.







sobota, 19 kwietnia 2014

Zlot reconnet.pl wiosna 2014



Coś mi się wydaje, że się starzeje, bo zaczynam marudzić obrzydliwie. Bo zlot tak daleko, a opady nadają, marnować dzień urlopu, gdy w tym czasie mógłbym robić coś innego. Przyznaję szczerze, po prostu mi się nie chciało. Miałem nie jechać, ale jednak zmieniłem zdanie, przyjemnie zrobić coś spontanicznie, od tak sobie. Byłbym głupcem, gdybym postąpił inaczej. Na każdym zlocie jest trochę inaczej, pojawiają się nowi ludzie, nowy teren, inne rozmowy i sytuacje. Niepowtarzalna jest za każdym razem atmosfera, do której przyczyniają się wszyscy uczestnicy zlotu. Właśnie dzięki temu warto na każdym zlocie być. Nigdy nie żałowałem i tym razem również. Zlot długo będę pamiętał myślę, że nikt, kto był również  nie żałuje, a wręcz przeciwnie, już nie może się doczekać kolejnego. Z takiego zlotu rzeczą haniebną by było, gdybym również nie napisał żadnej relacji, nie tylko na forum, ale również i tu na blogu. Łatwo nie będzie, bo pamięć ulotna i dużo się wydarzyło, postaram się wymęczyć choć te kilka słów, w celu przywołania wspomnień miłych :)

Każdy zlot kusi, jak zwykle doskonała zabawa w zacnym towarzystwie, niesamowite opowieści przy ognisku, ból brzucha ze śmiechu, tony pysznego jedzenia, morze dobrego alkoholu i znajome twarze leśnych dewiantów :)   
Taki zlot to nie byle co, to nie żadne tam gilgotki, czy rurki z kremem. Zloty forum znane są z wysokiego poziomu, wręcz światowego poziomu:)  To nie tylko zabawa, integracja, ale też edukacja, warsztaty zawsze cieszą się dużym zainteresowaniem.

Jakaś nieznana siła, duch, taki spiritus movens, każe człowiekowi opuścić wygodny dom i zamieszkać na kilka dni w lesie. Nasze spotkanie przy ognisku, jak to pięknie określiła jedna z uczestniczek, mają charakter kulturalno - spirytualistycznych :)  Lasu nigdy za wiele, kontemplujemy piękne okoliczności przyrody natchnieni duchem, z łac. spiritus, to nie przypadek :) Są tacy, co twierdzą, ze na zlotach jest za dużo alkoholu - to wstrętne pomówienia i kalumnie. Alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach :)
Razu jednego, podczas zlotu na Wiślanej wyspie, zdarzyło się, że alkoholu pod koniec zlotu zabrakło. Rzecz niedopuszczalna, dlatego ostatnio pojawiła się propozycja zorganizowania kolejnego zlotu na parkingu przed całodobowym sklepem monopolowym i przećwiczenie elementów tzw. urban survival :) Kolejnym sposobem na wybrnięcie z trudnej sytuacji jest uniezależnienie się od dostawców zewnętrznych i uruchomienie własnej produkcji na bieżące potrzeby, jak na razie prace zdążają we właściwym kierunku :)

Zlot forum reconnet.pl, łączącego survival, turystykę, militaria oraz inne formy aktywnego wypoczynku, był bardzo udany. Odbył się gdzieś w Łódzkiem, na miejscu dawnej kopalni piasku, porośniętej już drzewami, na kilka dni teren opanowany przez leśnych ludków. Miejscówka spokojna, otoczona sosnowym lasem, skryta przed ludzkim wzrokiem. Organizatorzy włożyli dużo wysiłku w przygotowania, za co należą się im wielkie podziękowania. Pogoda, choć najmniej istotna, również dopisała.

Opiszę pokrótce jak było, oczywiście jak całą relację należy potraktować z małym przymrużeniem oka:)

Przyjechałem w piątek koło południa, część zlotowiczów już była na miejscu, inni przybywali aż do ranka następnego dnia. Zostałem przywitany tradycyjnie, nie chlebem i solą, ale granatem :) Po Lenorze myślałem, że już mnie niczym nie zaskoczą, a jednak. Większość uczestników zlotu rozłożyła się blisko obozowiska, a ja rozbiłem się na wysokiej skarpie, bałem się powodzi i chciałem stoczyć się na dno:)  Szybko rozwiesiłem plandekę między drzewami, zostawiłem rzeczy i poszedłem do obozowiska. Byłem głodny, przy ''okrągłym'' stole, tak wielkim, że nawet starszyzna zlotowa nie pamięta, zastawionym ''samym dobrem'' posiliłem się ''małym co nieco''.

Kilka słów o potrawach serwowanych na zlocie dla tych, co nie byli. Tradycyjnie prócz wspaniałości przywiezionych przez zlotowiczów w słoikach, buteleczkach, pudełkach itd. działa też polowa kuchnia. Kanonem jest rosołek i chili con carne, tym razem również świeże wędzone, pieczone i smażone mięsa, kociołek wege, oraz placuszki z cynamonem wędzone na drewnie sosnowym:)
Niedzielny poranek to jajecznica oraz ''delikatna'' kawa robiona w dużym kociołku.


Prawdziwy survivalowiec jednak wie, że bez jedzenia można przetrwać dość długo, no ale bez picia rzecz niepodobna. Cytując klasyka, w końcu, nie dla przyjemności się tu spotykamy:) W porównaniu ze skromną ''didżejką'' znad Wisły tutaj ''stoisko'' z procentowymi trunkami zaskoczyłoby nie jednego znawcę tematu, było w czym wybierać. Już bez szczegółów, bo i tak nie pamiętam (to tzw. efekt zatrucia świeżym powietrzem), do świtu zeszło, w miłym towarzystwie czas szybko upływa.

Sobota to dzień warsztatów. ''Rano'' wraz z kilkoma osobami wyruszyliśmy do ''leśnego supermarketu'', czyli zabrałem ich na warsztaty z rozpoznawania dzikich roślin, nie tylko tych jadalnych :) Okolica średnio ''zaopatrzona'' i wczesna wiosna, ale kilka roślinek udało się nam schwytać. Po drodze, co prawda cześć ''królików doświadczalnych'' zagubiła się, ale udało się nam zebrać trochę młodych pędów pokrzyw, z której później usmażyliśmy placuszki z pokrzywy. Niestety zbyt małe ilości wobec oczekiwań, czym kolejny raz wszystkich zawiodłem. W dodatku, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zginęło kilka placów z pokrzywy. Ze wstępnych ustaleń wynika, że to sprawka tych od mięsa :)
Z przywiezionego czosnku niedźwiedziego miałem w planie zrobić rodzaj zielonego pesto do makaronu. Po roztarciu wyszło tego mało, więc dodałem jeszcze majonezu, chyba było dobre, bo nikogo nie musiałem siłą zmuszać do spróbowania. Zresztą, co złego, to nie ja.
   
Przez kilka dni działała polowa kuźnia, można było zobaczyć jak wygląda np. przekuwanie stali na nóż czy krzesiwo. Przy okazji nabyłem kilka nowych krzesiwek, gdyż nie mam czym krzesać :)
Największym niewątpliwie zainteresowaniem cieszyły się warsztaty z udzielania pierwszej pomocy, trwały ponad 2,5 godziny!
Odbyły się też warsztaty z ostrzenia noży oraz z oprawiania zwierzyny, która ostatecznie wylądowała na patelni. Można było wystrugać w drewnie łyżeczkę lub kuksę, postrzelać z wiatrówki, ''patoto gun'' oraz pograć na ''dziwnej rurze''. Mi spodobał się siekiero-młot, takie ''maleństwo'' do rozłupywania większych pniaków, tom sobie nim powywijał. Od rana trwała budowa wędzarni, a następnie wędzenie mięs wszelakich. Powstał piec ziemny, w którym upieczony został pyszny schab.
Przed wieczorem były jeszcze skromne warsztaty z krzesania ognia na różne sposoby, nieudane gdyż nic nie spaliliśmy :) Pierwszy raz na zlocie, pod przykrywką nocnych ciemności, odbyły się interesujące warsztaty z ''praktycznej chemii organicznej'', wynik był interesujący, mocno owocowy :) 
Tak wiele się działo w sobotę, że nie sposób było nadążyć. Trzeba było wybierać, gdyż czasami działo się coś w kilku miejscach jednocześnie. Nie udało mi się niestety we wszystkich warsztatach uczestniczyć. Nie zdołałem też uchwycić wszystkiego na zdjęciach.


"Nocne rozmowy Polaków'' przy ognisku, to stały element zlotów, który uważam za największą trakcję zlotów. W sumie na zlot przybyło ok. 40 osób, rozmowy toczą się w małych grupkach. Przy akompaniamencie gitar przy ognisku również jest wspólne śpiewanie pieśni zlotowych, ale nie tylko.


Niedzielny poranek to ogarnięcie terenu zlotu, zbieranie śmieci, pakowanie się i żegnanie. Jeszcze wspólne zdjęcie i przekazanie chochli zlotowej (GChZ) kolejnemu organizatorowi zlotu. Światło dzienne ujrzała odnowiona chochla, o której krążyły legendy niczym o Świętym Gralu, że niby istnieje, ale tak naprawdę to nikt jej nigdy nie widział. 
Nie lubię pożegnań. Żal było wyjeżdżać, i nie problemem jest jak przeżyć zlot, ale jak przeżyć pierwszy dzień po.
Bardzo dziękuję wszystkim za zlot, wspaniała zabawę i cudowna atmosferę.

Więcej zdjęć tutaj: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/ZlotReconnetWiosna2014#


Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia w lesie.