Jest takie powiedzenie - raz zobaczyć, to więcej niż 1000
słów, w przypadku Krzemionek to zbyt
mało. Kto nie był, nie widział i sam nie przeżył nie zrozumie.
mało. Kto nie był, nie widział i sam nie przeżył nie zrozumie.
Nie napisałem relacji z Pińczowskich sobótek ani 2
tygodniowej wędrówki po górach, więc chociaż to. Napisać relację, łatwo się
mówi, z takiej imprezy, gdzie tyle się wydarzyło!
Z różnych powodów nie jest możliwe opisanie wszystkiego, a
więc moja relacja nie będzie wyczerpująca. Ze względu na duża liczbę
zwiedzających zajmowałem się prezentacją na swoim stanowisku, bardzo
niewiele czasu miałem by zobaczyć sąsiednie stanowiska, tym bardziej
nie widziałem wszystkiego tego, co się w przeciągu tych dwóch dni działo.
Najgorsza rzecz - zawiódł mnie sprzęt foto, zdjęć jest niewiele i marnej
jakości, przepraszam.
Nie potrafię pięknie pisać, opiszę tak jak umiem, podałem
również linki do galerii ze zdjęciami innych osób.
W Muzeum w Krzemionkach byłem ładnych kilka lat temu,
miejsce bardzo mi się spodobało, gdy w tym roku dostałem zaproszenie ucieszyłem
się. Ponownie zobaczę kopalnie krzemienia, spotkam się ze znajomymi, będzie
możliwość poznania ciekawych osób i obejrzenia wielu pokazów. Pojechałem jako osoba,
która miała się tam zająć odtwarzaniem i miało to wiele dodatkowych zalet,
niedostępnych dla zwiedzających.
II Krzemionkowskie spotkania z Epoką
kamienia odbyły się w dniach 20-21 lipca na terenie rezerwatu ''Krzemionki''
niedaleko Ostrowca Świętokrzyskiego. Miejsce bardzo ciekawe ze względu na
pradziejowe kopalnie krzemienia pasiastego, przepiękny surowiec. Impreza miała
na celu promowanie archeologii, odtwórstwa historycznego oraz archeologii
eksperymentalnej, zjechali pasjonaci archeologii z całej Polski, specjaliści z
wielu dziedzin. Na terenie zrekonstruowanej wioski było można zapoznać się z
najróżniejszymi aspektami życia człowieka w epoce neolitu i brązu, a nawet
trochę szerzej, taka ''epoka kamienia na żywo''. Pokazy dotyczyły myślistwa
epoki kamienia, garncarstwa, tkactwa, obróbki surowców organicznych, miedzi,
brązu, krzemienia, przygotowania pożywienia, kultury duchowej. Najmłodsi mogli
wziąć udział w wykopach archeologicznych czy postrzelać z łuku, był spacer po
terenie rezerwatu, wykłady i filmy. Ciekawe dla mnie były badania
traseologiczne oraz próby związane z odlewnictwem miedzianego ostrza
siekierki, pewnie niektóre rzeczy mnie też ominęły.
Krótko o tym, co robiłem, byłem odpowiedzialny za prezentację sposobów rozpalania ognia oraz przygotowanie pożywienia zdobywanego sposobami nie rolniczymi i nie hodowlanymi odpowiednimi dla tamtej epoki. Ograniczyłem pokazy do ''dwóch kamieni'', ''dwóch patyków'' i łuku ogniowego, warunki pogodowe sprzyjały, ''walka o ogień'' wygrana. Jak zwykle mnóstwo osób pytało o technikę krzesania iskier za pomocą dwóch kamieni, nie wiem skąd się to bierze, ale prawie wszyscy byli przekonani, że można to zrobić za pomocą dwóch kawałków krzemienia. Wydaje się, że jest to kwestia edukacji na poziomie podstawowym, dużo niedomówień i przekłamań jest również w filmach. Sporo osób było mocno zdziwiona jak szybko można rozniecić ognia przy pomocy świdra ręcznego, wydawało się im, że to potrwa kilka godzin, no cóż, może ja jestem za szybki :)
Swoje malutkie stanowisko rozłożyłem koło chaty brązownika gdzie
przygotowywaliśmy wspólnie z innymi posiłki. Przywiozłem ze sobą kilka rzeczy
(grzybki, miodek, korzonki, roślinki, przyprawy), po drodze tez zajechałem do
kamieniołomów w Nasiłowie i tam nad brzegiem Wisły nazrywałem różnych jadalnych
roślin - macierzankę, tymianek, pasternak, dziką marchewkę, rdest ostrogorzki,
które potem wykorzystaliśmy w naszej kuchni. Chociaż jeszcze nie pora na
wykopywanie korzonków to można było porównać wygląd marchewki dostępnej obecnie
w sklepie z jej dzikim przodkiem, jak ogromne zmiany zaszły w wyniku uprawy na
przełomie kilku tysięcy lat. Ugotowaliśmy, co powoli staje się tradycją tego
typu spotkań, barszcz z barszczu, prócz tego była pyszna polewka z soczewicy,
placuszki z różnymi dodatkami i pieczone mięsiwa. Zdziwienie wielu osób budziło to, jak można doskonale gotować w glinianym garnku, jest osmolony i wygląda z daleka jak żeliwny, ale to gliniany garnek o grubych ściankach specjalnie przeznaczony do gotowania. Zabawne było też jak zwiedzający niedowierzali, że to co gotujemy jest do jedzenia, wydawało im się że to robimy na pokaz, wcale tego nie jemy a żywimy się tym co w bufecie. Nawet nie wiedzą jak smaczne potrawy przygotowywaliśmy, niektórzy, tylko co odważniejsi próbowali naszych wyrobów.
Na tego typu imprezach pada
mnóstwo pytań od zwiedzających, nie zawsze umiem odpowiedzieć, wtedy człowiek
uświadamia sobie, że jest malutki i wiele jeszcze czeka go nauki.
Przywiozłem
jak zwykle z tego typu imprez sporo giftów, sam nie wiem gdzie to upchnę, nazbierałem
już tyle, że chyba muzeum otworzę :)
To, że archeologia jest fajna, wiem od dawna. W Krzemionkach
było sympatycznie, długo będzie co wspominać.
Dziękuję bardzo wszystkim za tak
przyjemnie spędzony czas. Za zaproszenie, możliwość spotkania się, wspaniałą
atmosferę, pokazy, kuchnię, towarzystwo, rozmowy - szczególnie te nocne :)
Więcej informacji o samej kopalni i czasach, gdy one
funkcjonowały: http://krzemionki.pl/o-krzemionkach/kopalnie/
A widzisz Wilson, napisałeś : " ,że chyba muzeum otworzę"!
OdpowiedzUsuńSłowa z 2013 roku. Czy aby nie czas uskutecznić to zostało wypowiedziane przed dekadą? Niechaj dziedzictwo Wilsonowe nie zaginie. Pies
Trochę czasu upłynęło, gdy zwiedzałem krzemionki ostatni raz. Kiedyś odbywało się to częściej. Czasy się zmieniają, my z nimi a miejsca które zachowaliśmy w pamięci, już nie takie. Czasem odrzuca komercja i wszechobecny plastik oraz reklamy, które budzą jeśli nie odrazę to na pewno niesmak.
OdpowiedzUsuńJeszcze trwalej zapisują się w pamięci emocje i zdarzenia. Tak, to dla ludzi, nie tylko dla miejsc, człowiek drzewiej "tłukł się" przez pół polski. Teraz wygodnie samochodem ... . Choć nie zawsze, bo nie zapomniałem jak wygląda pociąg a i PKS nie został wszędzie wytępiony, no i są nowi przewoźnicy.
Wilson jak zwykle, nie zapomniał o strawie i kociołku.
Pichcenie obozowe (ja na takich spędach nie bywam) ma coś w sobie. Szczególnie na ogniu i z miejscowymi składnikami. Takiej przyprawy jak wiatr i popiół oraz dym z ogniska w kuchni nie uzyskamy :-) , "no nie ma bata" !
Takie spokojne, obozowe pichcenie, od razu wprawia w dobry nastrój. Wypisz wymaluj można by uznać za jedną z technik relaksacyjnych. Pamiętam na wyprawach, jak umordowany człowiek docierał do bazy, to właśnie pichcenie (a raczej jego łagodna parodia) wprawiało w dobry nastrój. Nie potrzebne do tego były środki pobudzające trawienie :-).
A dzikie na misce, to nie tylko moda (albo dla niektórych :-( szpan), to zdrowie!
Kiedyś ludzie jedli znacznie więcej gatunków roślin i zwierząt. I co z tego? Właśnie napisałem, zdrowie. Witaminy, enzymy, mikroelementy itd.
Dietetyk ujął by to w okrąglejsze słowa. Ja napiszę prościej: jedzenie sezonowe (czyli ZAWSZE świeże) bez konserwantów (które czasem jednak MUSZĄ być! ) dawało ciągłą odmianę i uzupełnienie brakujących składników w organizmie.
No ale mamy XXI wiek i niekoniecznie trzeba być polskim Amiszem.
Wystarczy sobie powilsonować od czasu do czasu i już będzie na plus.
Dzikie można zaprosić do domu i to co się sprawdzi, "samo" na dobre zagości, organizm sam wie co mu potrzebne i upomina się apetytem na to lub tamto.
W hiperzmarketyzowanym społeczeństwie miejskim, człowiek mimo bogatej gamy (NIE WSZYSTKO ZDROWE) oferowanych produktów, je mniej rodzajów pożywienia niż nasi antenaci. Jedna jaskółka w postaci MODY na kiszonki nie przekonuje mnie aby coś miało się zmienić na lepsze. Ale indywidualnie, TAK! Mój wybór czy zjem "niemodny" bigos czy chipsy i batonik.
Po naukę dietetyki odsyłam do poważnych opracowań, bo kolorowe pisemka idą za modą (+ sponsoring) a podręczniki i opracowania naukowe są źródłem wiedzy. Pies