wtorek, 1 stycznia 2013

Na końcu świata




W poszukiwaniu zimy, wrażeń, ciszy i spokoju, a może jeszcze czegoś, na kilka dni wybrałem się w Bieszczady. Miało być dłużej, lecz warunki z zimowych zrobiły się wiosenne. Dodatnie temperatury, topniejący śnieg, błoto, deszcz i mgła nie zachęcały do pieszych wędrówek.

Pierwszy dzień to lasy Otrytu, kolejne to lasy gdzieś blisko wschodniej granicy. Nie powiem dokładnie gdzie, i tak zbyt wiele przypadkowych osób tam trafia, co szkodzi temu uroczemu miejscu.



Gdy przyjechałem warunki były zimowe. Śniegu nie za dużo, miejscami tylko powyżej kolan, temp. ok. -10 °C, wiejący wiatr i duża wilgotność powodowały, że temperatura odczuwalna była znacznie niższa. Już wspominałem kiedyś, nie lubię chodzić znakowanymi szlakami, jeśli jest taka możliwość wędruję własnymi ścieżkami, tam gdzie oczy poniosą, bez kompasu i mapy.



Pasmo Otrytu choć bardzo rozległe nie jest szczególnie trudne w nawigacji. Lasy są piękne o każdej porze roku. Chętnie tu przyjeżdżam, mnogość świata zwierząt, roślin i grzybów. Ogromne, wiekowe buki, świerki i jodły bardzo przypominają pradawną puszczę. Niewiele tu obszaru chronionego i mało ludzi zagląda. Na buku znajduję zamarznięte boczniaki, zabieram kilka, będą wartościowym dodatkiem do zupy. Wspinałem się powoli pod górę w kierunku Trochańca. Po drodze mnóstwo śladów zwierzyny, prócz tych najbardziej licznych saren, jeleni i dzików. Odnajduję trop niedźwiedzia na zmarzniętym śniegu pozostawiony kilka tygodni wcześniej i ślady jego pazurów na drzewie. Już po ciemku docieram do Otryckiej Republiki Wolnej Myśli. Bardzo klimatyczne miejsce, które przypadło mi do gustu. Schronisko, gdzie trzeba samemu przynieść jedzenie, naznosić opał i wodę ze źródła. Nie ma prądu i zasięgu, ale za to jest ogromny kominek w sali i cudowny widok o poranku na połoniny z mojej jaskółki. Poznaję gospodarza Krzyska, fotografika przyrody, to jego druga zima. Jest też Leszek, ciekawa postać, mieszka w przyczepie kempingowej, nieogrzewanej, pomagał w przygotowaniu opału i zostaje na Wigilię. W sali zimno, 1 °C, w kominku się nie pali bo nie ma sensu dla jednej osoby. Krzysiek chodzi w koszulce na ramiączkach, zaaklimatyzowany, ja nie rozpinam polara. Na pocieszenie opowiada mi o zeszłorocznej zimie, -38 °C za oknami było, na sali rankiem -17 °C, wiem już skąd wziął się napis na jednej z koszulek -30 °C. Zazdroszczę takich warunków, nie mam szczęścia, co przyjadę w Bieszczady to ciepło, gdzie ta zima się podziała?

Robię sobie kolację ''na sucho'', biorę książkę i przy świetle czołówki czytam na górze. Przychodzi ekipa 9 osób, Kraków i okolice, dołączam do nich, rozpalamy w kominku, w końcu można się ogrzać, wysuszyć, wypić herbatę. Siedzimy i rozmawiamy, każdy wyciąga swoje specjały i częstuje, batoniki energetyczne, kandyzowany imbir, suszona wołowina, to tylko niektóre, wszystko wyrób własny - pyszności.

Rano schodzę w dół, idę w miejsce, które jest celem mojej wędrówki, jak ktoś to nazwał, na końcu świata. Urocza okolica, lubię tam powracać, spędzę tu 4 dni, w tym Wigilię. O nocleg nie muszę się martwić, szałas jest wolny, szczęśliwie żadnego człowieka przez te dni nie widzę. Czułem się jak traper, jest zima, zamieszkałem w chacie na odludziu z drewna, jedzenie przyniosłem w plecaku ale czerpię wodę ze strumienia i przynoszę drzewo z lasu na opał.

Wędruję samotnie, tylko taka forma mi odpowiada, w ten sposób najlepiej odpoczywam, poznaję i uczę się. Doznania wewnętrzne są głębsze, bardziej przezywam to co mnie spotyka na szlaku w czasie wędrówki, cieszę się, że potrafiłem sam sprostać trudnym warunkom. Mam czas na przemyślenie wielu spraw, więcej czerpię z takiego odpoczynku. Wędrówka w grupie i rozmowy nie pozwalają tak bardzo skupić uwagi na poznawaniu przyrody, przeżycia też zapewne inne niż w grupie.

Codziennie wyruszam o świcie na polowanie, oczywiście takie z aparatem fotograficznym. Nie potrafię przejść obojętnie gdy trafię na ścieżce na ślad, muszę wiedzieć co się dzieje w okolicy. Tropienie zwierzyny to bardzo interesujące i wciągające zajęcie, mogę cały dzień przemierzać lasy w poszukiwaniu określonego gatunku zwierząt. To sposób na poznanie ich zwyczajów, gdzie przebywają, jakie jest ich terytorium, jakimi trasami wędrują, co, gdzie i w jakiej porze żerują, gdzie odpoczywają itd. Trafiam w lesie na ślad, identyfikuję, podążam po nim, czasami udaje się zobaczyć właściciela tych śladów i zrobić z bliska zdjęcie. Przez kilka minut popatrzeć co robią, nie niepokojąc cichutko odejść, to największa nagroda, takie chwile wynagradzają wszelkie trudy tropienia. Możliwość podglądania zwierząt w ich naturalnym środowisku to wielka fajda, w zimie jest to łatwiejsze, maja mniejsze możliwości do ukrycia się i ich ślady są łatwo zauważalne. Nauka rozpoznawania śladów nie jest łatwa, dużo czasu trzeba jej poświęcić ale warto. Tylko nieliczni wiedzą ile emocji może sprawić tropienie, nie tylko tych rzadkich i dużych drapieżników, śledzenie mniejszych, również ptaków, też jest pasjonujące.



Im las bardziej przypomina pierwotną puszczę, warunki i teren jest trudny a daleko do ludzkich siedzib czy dróg, tym większą ostrożnością musimy się wykazać. Dzikie tereny uczą myślenia, pokory, cierpliwości, tutaj karetka nie dojedzie, na szybka pomoc tez nie ma co liczyć, bez telefonu i pomocy drugiego człowieka zdani jesteśmy wyłącznie na własne umiejętności. Nie raz się pewnie każdemu w życiu zdarzyło, że niewiele brakowało a byśmy ulegli kontuzji czy groźnemu wypadkowi. Stawiając każdy krok w trudnym terenie będziemy się zastanawiać czy aby nie poślizgniemy się, nie skręcimy stawu lub jeszcze gorzej. Czy ryzykować upadek z wysokości ze śliskiego pnia do kamienistego potoku czy lepiej obejść dłuższą trasą, jak zachować się gdy na swojej drodze spotkamy niedźwiedzia lub zaskoczy nas burza?



Tutaj nie ma miejsca na brawurę i bezmyślność, od tego może zależeć nasze życie. Każdy znak na ziemi i niebie trzeba przeanalizować i właściwie zinterpretować aby nie dać się zaskoczyć. Godziny spędzone w terenie, w upale, na wietrze, mrozie czy deszczu uczą, nabywamy szacunku do przyrody. Człowiek lasu nauczony doświadczeniem staje się bardziej czujny, patrzy pod nogi, w niebo, rozgląda się na wszystkie strony, nasłuchuje skąd dochodzą dźwięki, wieje wiatr i jakie zapachy przyniósł. Z czasem zmienia się nasz sposób poruszania, ciszej zachowujemy się, chodzimy, wzrasta nasza zdolność do postrzegania, wyostrzają się zmysły, węszymy niczym dzika zwierzyna, nasłuchujemy każdego odgłosu, wzrok wyczulony na najmniejszy ruch. Czerpiemy wiedzę z ''mowy lasu'', odpoczywamy, choć przez chwilę żyjemy w zgodzie z naturą. Starajmy nie być się intruzami i wtopić w otoczenie.

Wstaję jak tylko zrobi się widno, wypijam z termosu herbatę, batonik i w drogę. Za każdym razem nową trasą, inna część terenu obchodzę. Chodzę ścieżkami zwierzyny, warunki jednak do tropienia nie były najlepsze, na początku pobytu twardy, zmarznięty śnieg, później ocieplenie i z dnia na dzień śniegu mniej, na ścieżkach było coraz więcej błota. Pochmurno, wietrznie, padający deszcz szybko rozmywał tropy, zwierzyna też jakby niechętnie opuszczała swe kryjówki bo nowych śladów niewiele. Najbardziej zależało mi na śladach wilków, niestety tylko ostatniego dnia na stokach Jeleniowatego znalazłem kilka pojedynczych tropów odciśniętych na błotnistym podłożu. Kilka innych, w tym ślady pozostawione przy resztkach sarny, trudno uznać za pewne, nie były świeże, rozmył je deszcz i zdeptane były przez inna zwierzynę. W nocy wychodziłem przed szałas nasłuchiwać nawoływania wilków, tez niestety cicho, pewnie wyniosły się w inny rejon bo i zwierzyna spokojna. Ślady niedźwiedzia były dość liczne, późno poszedł spać i co okazało się tylko na kilka dni. Ostatniego dnia znalazłem świeży, miał co najwyżej kilka godzin, wyraźnie odciśnięty trop na błotnistej drodze, w dolinie Mucznego. Śladów pozostawionych przez inne zwierzęta było bardzo dużo, nie będę jednak opisywał bo i tak relacja strasznie rozciągła a chciałem krótko wspomnieć co jeszcze robiłem.



Chociaż koniec grudnia, zima i mróz to urodzaj grzybów, nie było żadnych problemów z nazbieraniem na zupę boczniaka, uszaka, płomiennicy.

Znacznie gorzej było z jadalnymi roślinami, tylko kilka udało mi się uzbierać i coś zrobić. Zmarznięta ziemia utrudniała dostanie się do korzeni. W dolinie strumienia widziałem wyryte przez dziki cebulki czosnku niedźwiedziego, kłączy czyśćca i innych roślin.

Zbierałem i testowałem materiały na łuk ogniowy i świder ręczny, zrobiłem sobie docisk ze znalezionego kawałka kości.

Okoliczne lasy obfitowały w różne gatunki grzybów więc produkowałem hubki do krzesiwa tradycyjnego. Przywiozłem do domu cały słoik wysuszonych owocników warstwiaka zwęglonego. Na brzegu potoku znalazłem kawałek skały z którego szły ładne iskry z krzesiwa tradycyjnego, krzemienia ze sobą nie miałem.

Do szałasu wracałem na krótko przed zmrokiem, przynosiłem wodę ze strumienia, znosiłem opał. Robiłem jeden kurs, to wystarczało, ciężkie kłody suchego drewna musiałem nosić ze sporej odległości, w pobliżu nie było nic grubszego co by się nadawało na opał. Szałas nie był zbyt szczelny, temperatura wewnątrz niewiele różniła się od tej na zewnątrz, zawsze to jednak dach nad głową. Miałem do dyspozycji piłę i siekierę, marnej jakości ale sprzęt był, nieporównywalnie lepiej niż kiedy byłem ostatnim razem, wtedy była tylko siekierka gdzie z toporzyska ciągle spadała głownia. W pile poprawiałem brzeszczot, który był krzywo osadzony, siekiera okropnie stępiona i ostrzyłem ją na płaskim kamieniu który przytaszczyłem ze strumienia. Przygotowanie opału nie zajmowało wiele czasu, rozpalałem w piecu, gotowałem wodę na herbatę, jakąś zupkę, suszyłem skarpety. Przy świecy czytałem zapiski innych i robiłem własne notatki, snułem plany na następny dzień. Powrót był z atrakcjami, potoki bardzo wezbrały i przeprawa była utrudniona. W skrócie to tyle, opis ani zdjęcia nie oddadzą w pełni co widziałem ani tym bardziej przeżyłem. Ogólnie nie było czasu na nudy, bardzo pożytecznie i przyjemnie spędzony czas.


Tyle zapamiętałem, kilka dni upłynęło od tego wyjazdu a na zdjęciach wszystkiego nie ma, w dodatku marne i niewiele.

"Nie zna sma­ku praw­dzi­wego życia, kto przez tu­nel sa­mot­ności się nie przeczołgał" - Edward Stachura

6 komentarzy:

  1. Witam,
    A linka do galerii podasz? ;-)

    Pozdrawiam
    Paweł

    OdpowiedzUsuń
  2. Proszę bardzo. Po prawej stronie u góry nad napisem ''Galeria" jest zdjęcie Mr. Wilsona. Wystarczy kliknąć na to zdjęcie i cała galeria jest widoczna

    OdpowiedzUsuń
  3. Może zazdrość mnie nie zeżre. Ile czasu zajęło ci dojście od tej Chaty Socjologa ( tak chyba nazywa się na oficjalnej ich stronie ) do tego miłego "Końca świata"? To są góry a na dodatek śnieg więc pewnie inaczej trzeba rozkładać siły. Musiałeś pewnie jeszcze przed zmrokiem rozejrzeć się po obejściu i drwa przysposobić, to też pracochłonne.
    Ta chata, ten Koniec świata to trochę taki "wygwizdów", czy wiatr daje się we znaki?
    Cieszę się, że tam byłeś, bo to jakoś inspiruje, może nie do takich wypraw ale choćby do małego wypadu do lasu. Czasem dopada mnie zwątpienie albo przygnębienie, pytam się siebie - a po co to? Ale kiedy się siebie pytam - co więc innego? Nie znajduję odpowiedzi. Takie relacje z wypraw podtrzymują gasnącego ducha.
    Jedno tylko, pytasz gdzie ta zima? Ja też lubię zimę i chciałabym żeby gdzieś głęboko w lesie zasypało mnie i zawiało. Tak, zeszłego roku, gdzieś chyba w lutym były takie solidne mrozy. Może nie było - 30 ale powyżej -20 stopni. Na korytarzu w szafce, karma dla kotów w puszce mi zamarzła, chociaż to dom murowany. Szkoda mi zwierząt. Teraz chociaż zima lekka, kończy mi się słonecznik dla sikorek, chyba z całego lasu się zlatują :) a powietrze z koła roweru uszło.
    Znalazłam takie filmiki:
    http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=iYJKd0rkKss

    http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=_3NRdZ8J24Q

    http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=CfPVV74BnD4

    W nich jest cała moja tęsknota. To taki mój sen

    OdpowiedzUsuń
  4. Dokładnie,to co napisała Annael,twoje wyprawy inspirują innych..
    Dzięki

    OdpowiedzUsuń
  5. Przemierzając "włości Wilsona" natknąłem się na relację sprzed lat, dotyczącą sprzętu wspólnego. Napiszę tak: "dziwak jestem w porównaniu z innymi". Nigdy nie liczę na to, że coś zastanę i nigdy nie ufam w sprawność tego co jest. Ale to ja :-)
    Wiem, że mieć to nosić. A to oczywiście waży! Czy jest kompromis? Tak, lżejszym narzędziem od siekiery jest maczeta. No ale nie byle jaka z blachy 1,2 mm Made in PRC :-).
    Są ludzie, którzy nigdy nic wspólnego nie uszanują i tacy którzy nie potrafią zwyczajnie czegoś używać. Widywałem i jednych i drugich. Dzięki temu "wyleczyłem się" od dawania do ręki osobistego ZADBANEGO sprzętu TAKIM osobnikom :-( . Wolę sam "ciachnąć" coś itd, niż potem tracić 2 godziny (lub WIĘCEJ !!!) w domu ratując wyszczerbione narzędzie :-( . Wolę być "chamem" który nie chce dać do ręki SWOJEJ WŁASNOŚCI, MATOŁOWI, nie potrafiącemu jej uszanować.
    Takich ludzi jak Wilson, którzy poprawią, naostrzą, potrafią używać i zostawią w nie gorszym stanie niż zastali, spotkałem niewielu. ZRZĘDZĘ, wiem lecz taka jest nasza ponura rzeczywistość. Bo przecież taki (nawet zdezelowany) sprzęt mogą ukraść! Burak - złodziej, jak mu zaciąży, wyrzuci po drodze :-(
    Dlatego wolę być somowystarczalny i czasem nawet nie używać takiego wspólnego sprzętu. Gołymi rękami nie w każdych warunkach a szczególnie w zimę się powalczy. Co zresztą wytknąłem paru zarozumialcom i stałem się "wrogiem publicznym" (klakierzy), bo MOJEJ prywatnej maczety odmówiłem BOSOWI, który wybrał się w teren "błyszczeć" z gołymi rękami :-) . I dobrze, świeżo naostrzona przed wyjazdem (ok 20 min. roboty) jak nic padła by ofiarą DUPKA, który nigdy własnej nie miał = nie ma prawa prawidłowo używać!
    Tak mi się wzięło na wspominki, bo lubię dobre narzędzia i dbam o swój sprzęt, a cudzy szanuję PODWÓJNIE. Tylko, niezwykle rzadko biorę do ręki bo mam swój.
    Pies

    OdpowiedzUsuń