sobota, 3 listopada 2018

Bieszczadka chatka, której już nie ma...


Bieszczady, zakole Sanu, jak spojrzeć z trzech stron Ukraina. Wspaniałe widoki, przyroda, dziko, odludnie, po prostu cudownie. To tutaj, na terenach należących do dawnej wsi stał pasterski szałas będący schronieniem dla wędrowców. Pozostałość z czasów gdy na pobliskich łąkach wypasano owce. Dydiowa 1, dydiówka, chatka na końcu świata. Jedno z najbardziej magicznych miejsc w Bieszczadach. Miejsce, gdzie zostawiłem serce, za którym tęsknię i gdzie człek chce zostać. Tyle wspaniałych wspomnień związanych z tym miejscem mam.

Za każdym razem gdy byłem w Bieszczadach starałem się zajść do dydiówki. Specjalnie celuję z terminem, tak aby nikogo tam nie spotkać i pobyć przez kilka dni sam. Nie zawsze z noclegiem, ale chociaż się przejść, zobaczyć. Bywało też tam tłocznie, zwłaszcza w ostatnich latach w sezonie turystycznym.

Do chatki szło się leśną drogą mocno wyjeżdżoną przez traktory ściągające drewno. Jak to się mówi błoto po pasa, co wcale nie jest przesadą. Po lewej stronie mija się Kiczerę Dydiowską, gdzie do dziś widoczne są umocnienia band UPA oraz można znaleźć pozostałości po walkach. Miejsce mroczne i tajemnicze. Można się tam natknąć na niedźwiedzia, jelenia lub inną zwierzynę.


Zwykle do chatki nie szedłem prosto drogą, lecz brzegiem Mucznego, Sanu, lub po prostu przez las. Tam gwarantowane miałem znacznie ciekawsze widoki i przygody niż marsz po raz enty błotnistą drogą. Czasem godzinę, innym razem więcej. Z tego co się dowiedziałem chatka należała do pewnego profesora z Krakowa. Opiekował się nią niejaki Józek, co uwidocznione było na tabliczce przywieszonej przy drzwiach wejściowych. Musiało to być dawno temu gdyż nikt ich nie widział. Chatka była stale otwarta i nikt nie robił problemu aby tam przenocować. Czasami straż graniczna z obowiązku odwiedziła i po zamianie kilku zdań odjeżdżała.

Na początku informacje o chatce były przekazywanie jedynie osobom wtajemniczonym, godnym zaufania. Z czasem chatka stała się popularna i była celem licznych wycieczek. Trafiały tam też osoby, które nigdy nie powinny się tam znaleźć. Pewnie to jedna z przyczyn, dla których tej chatki już nie ma. Nie każdy potrafi uszanować rzecz, którą otrzyma za darmo. Z roku na rok stan chatki ulegał pogorszeniu. Czas, a szczególnie turyści, robili swoje. Jedni bałaganili i niszczyli, drudzy sprzątali i naprawiali, z tym, że tych pierwszych było więcej. Ścięte żywe drzewa przy chatce, bo nie chciało się przejść po suchy opał kilka metrów dalej do lasu. Wypalona dziura w stole, zniszczone drzwi, piła itd. Walające się puste butelki po alkoholu i mnóstwo śmieci. Bezsensowne elementy wyposażenia, które ktoś zostawił w nadziej że się innym przydadzą. Pełen obraz naszego społeczeństwa i poziomu jej kultury. Były też plusy, od czas do czas ktoś przeprowadzał akcję sprzątania, polepienia pieca czy naprawy dachu.


Niepisanym zwyczajem było aby w chatce na strudzonego wędrowca zawsze czekał  suchy opał i coś do jedzenia. Niestety nie każdy tej zasady się trzymał. Bufonów, którzy brali nic nie dając od siebie nie brakowało.
Chatka była dobrze wyposażona, miała kilka piętrowych prycz, materace, stół, ławy, piec oraz wszelki sprzęt kuchenny i obozowy. Na półkach był spory wybór herbat, kaw, sól, przypraw. Zapasy jedzenia z uwagi na myszy i popielice były podwieszone na gwoździu pod sufitem. Piec też dawał radę, także nawet podczas siarczystych mrozów w miarę komfortowo można było tam spędzić czas. Na rozgrzanej blasze piekło się rydze zebrane pod drodze lub podpłomyki na kolację. W czajniku była gorąca wodę na herbatę, to gdyby ktoś w nocy przyszedł. Kilka metrów obok sączył się strumień i było ujęcie wody. Nawet wychodek z widokiem na Ukraińską stronę też był.


W tej chatce nie jedne święta spędziłem. Bywało, że przez tydzień przebywałem tam sam i nikt nie przeszkadzał mi w odpoczynku. Wolność w tym miejscu jest rzeczywista. Szum wiatru, to jedyne co można było usłyszeć. Można było nie robić nic przez cały dzień. Gapić się w porosłe jałowcami odległe połoniny i delektować się herbatą z zabranej przy potoku mięty. W dzień kręcić się po okolicy, a wieczory zapędzać przy świecach. Czytać wpisy w księdze stałych bywalców i śmiać się z opisanych zabawnych historii. Siedzieć przed chatką przy ognisku, a w nocy wpatrywać się w rozgwieżdżone niebo. Nasłuchiwać rykowiska jeleni i czy aby przypadkiem niedźwiedź się nie zbliża. Tropić zwierzynę, zbierać grzyby, rośliny, szukać śladów historii, ruin młyna, stawów. Kąpiel w Sanie mogła drogo kosztować, za to leżenie na pachnącej ziołami łące było już legalne. Dydiówka to miejsce, gdzie do szczęścia wystarczał suchy chleb i tanie wino.


W tym roku również wybieram się w Bieszczady. Tylko chatki już nie ma. Dydiówkę spotkał taki sam los jak chatkę pod Obnogą, w sierpniu spłonęła. Pozostało miejsce, wspomnienia i zdjęcia. Drugiej tak klimatycznej chatki nie ma.

4 komentarze:

  1. No niestety chatki pasterskie to już przeszłość. Koło Boraczej na Suchej Górze spotkał podobny los. Niestety taki mamy naród, co nie moje to niczyje...

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło mi znaleźć się na zdjęciu w tym wpisie. Fajnie, że udało nam się dwukrotnie, wspólnie spędzić czas w Dydiowej...

    OdpowiedzUsuń
  3. Aż się serce ściska z żalu że było takie cudne miejsce i już nie ma, ech...

    OdpowiedzUsuń
  4. W 2016 szukałem działki w bieszczadach i znalazłem wtedy ofertę na olx. Na sprzedaż była wystawiona działka z dydiówką, cena coś około 350 tys. No cóż myślę ze nowy właściciel zrobił "porządek". Z tych poszukiwań pozostał mi jedynie martwy link (wysłałem go jako ciekawostkę do ziomka z którym wędruje) http://olx.pl/oferta/bieszczady-dzialka-siedliskowa-CID3-IDedGFx.html#3c10a8b61f

    OdpowiedzUsuń